Elizabeth A. Lynn - 02 - Tancerze z Arunu, Elizabeth A. Lynn

[ Pobierz całość w formacie PDF ]



ELIZABETH A. LYNN

 

 

 



 

 

 

Przełożył Dariusz Kopociński

 

 

 



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

redakcja : Wujo Przem

Łódź 2012

 

Rozdział 1

 

Kerris obudził się i przeciągnął. Było mu zimno i czuł się odrętwiały. Leżał na cienkim, gryzącym posłaniu; spał daleko od komina, ale za to blisko drzwi. Przez wysokie, nieoszklone okna koszar wpadały promienie porannego słońca, ozłacając brudne gobeliny. Niebo prześwitujące wąskimi szczelinami było szare, odległe i zimne.

Gdy przełykał ślinę, czuł słony smak wieprzowiny, którą jadł na kolację. Obok niego strażnik odpoczywający po służbie rzucał się niespokojnie we śnie. Kerris włożył buty i zawiązał niesforne sznurowadła, które wyślizgiwały mu się z palców. Miał zgrabiałą dłoń.

Zaczął na nią chuchać, aby się ogrzała. Potarł bolący kikut ręki. Na dziedzińcu zaszczekał pies i zaraz dały się słyszeć czyjeś krzyki. Rozczesując palcami zmierzwione włosy, Kerris wstał i ruszył chwiejnie, między śpiącymi żołnierzami, do kuchni. Część sypialną oddzielała od niej skórzana kotara, zza której dobiegały głosy rozmów. Odsunął ją i wszedł do sąsiedniego pomieszczenia.

Było tu znacznie cieplej, pod kominami rozpalono ogień. W obłożonej kafelkami niszy płonęła świeca wskazująca godziny. Obok uwijały się kuchciki z rękami utytłanymi tłuszczem i mąką. Kucharz w białym płóciennym fartuchu pochylał się nad stołem, gdzie kroił i układał na srebrnym półmisku plastry zimnej szynki. Paula stała przy kominku z rękami wyciągniętymi do ognia. Kerris podszedł do niej, nachylił się i pocałował ją w czoło.

– Dzień dobry.

Uniosła wzrok. Był od niej wyższy o głowę. Miała na ramionach ciepły, brązowy szal.

– Napijesz się herbaty, Kerris? – Odwróciła się do garnka, który zawierał gęsty napój z ziół, miodu i mleka.

Powiódł spojrzeniem po rzędach wysokich szklanek, szukając kubka.

– Zimny ranek, co?

– Co rano jest zimno jak diabli. – Uderzyła łychą o brzeg żelaznego rondla. – Kto by pomyślał, że już wiosna.

Pochylił się koło niej i włożył kubek do garnka. Skosztował herbaty. Była gorąca i bardzo słodka.

– Niedługo lato – powiedział. – Lada dzień zjawią się kupcy.

Jej ciemne oczy rzucały iskry. Wykonała szeroki gest ręką.

– Też mi lato – rzekła z pogardą, jaką w południowcach budziła pogoda na północy. – Ci na górze już się pobudzili?

Miała na myśli żołnierzy. Kiedyś, dawno temu, sama nim była. Strzegła południowej granicy. Kerris potrząsnął głową.

– Tylko ja.

Ze spichrza wyszła jasnowłosa kuchareczka w długiej płóciennej spódnicy. Niosła krążek sera. Uśmiechnęła się uprzejmie do Pauli oraz, z większym ciepłem, do młodego kucharza, który zaczął się uwijać nad stołem ze zdwojoną werwą. Nie spojrzała nawet na Kerrisa, co go bynajmniej nie zdziwiło. Cóż z tego, że pochodził z linii władców Tornoru, skoro był tylko kalekim, popadającym w obłęd skrybą. Jako taki, mniej znaczył w twierdzy niż najmarniejszy z kucharzy.

Paula nachmurzyła się.

– Chcesz jeszcze herbaty?

Chętnie by jej wytłumaczył, że nie przejmuje się obojętnością, jaką okazują mu kobiety mieszkające w Tornorze. Zdążył się do niej przyzwyczaić. Wolał ją od kpin, jakie sobie z niego robiły. Aby zadowolić Paulę, ponownie zanurzył kubek w bursztynowym napoju. Jeden z posługaczy otworzył drzwiczki pieca. Zapach świeżego pieczywa wypełnił pomieszczenie.

Załopotała skórzana kotara i do środka wkroczył dumnie kuchmistrz. Miał wielkie owłosione łapska, niczym kowal, lecz na głowie łysinę. Wszyscy w kuchni – za jego plecami – nazywali go Jajkiem. Przyrządzał wyśmienite potrawy, był drażliwy jak lisica w rui i nie cierpiał obcych na swoim terytorium. Spojrzał twardo na Kerrisa.

– Wynocha!– rzucił, bębniąc palcami po ogromnym tasaku. Oczywiście, robił to tylko dla zastraszenia, lecz Kerris wolał z nim nie zadzierać.

– Zobaczymy się później. – Pogłaskał Paulę po ramieniu i odwrócił się, aby odejść.

Dym gryzł go w oczy, ściskał nóż w dłoni. Czuł ostre zapachy przypalonego jedzenia i młodego wina. Czas to szybko zakończyć, pomyślał. Udał, że potyka się o stołek. Przeciwnik wyszczerzył zęby i zbliżył się, aby zadać decydujący cios. On jednak złapał uzbrojone ramię, wolną ręką objął szyję mężczyzny i przewrócił go bez wysiłku. Nóż potoczył się po ziemi. Ktoś kopnął go butem wzgardliwie. Dał się słyszeć cichy krzyk kobiety.

Wpatrywał się w czerwoną, wystraszoną twarz przeciwnika.

– Mógłbym skręcić ci kark – powiedział. – Tak ci zbrzydło życie, że szukasz zwady z czirisem?

– Chodźmy stąd, Kel! – odezwała się z tyłu Ilene. – I tak już nici ze śniadania.

Wzrok mu się zamglił. Czuł zapach chleba. Powrócił. Paula stała przed nim nastroszona, niczym kocica broniąca swego maleństwa. Wbijały się w niego wszystkie oczy. Kuchmistrz zwymyślał starą kobietę.

– Nikt mi tu w kuchni nie będzie dostawał napadów!

– Nic mi nie jest – powiedział Kerris.

Paula odwróciła się i zlustrowała go badawczym spojrzeniem. Było mu przykro, że to widziała.

– Nie ma się czym przejmować – dodał, po czym ruszył ku drzwiom prowadzącym na salę. Służba kuchenna rozmawiała szeptem, zbita w grupki jak szczenięta. Gdy Jajko rzucił parę przekleństw, natychmiast się rozbiegła.

Wielka sala w Tomorze była na tyle przestronna, by sześćset osób nie musiało się w niej tłoczyć. Na chwilę Kerris przystanął pod ścianą. Jak zwykle po napadzie, czuł się lekko oszołomiony. Oparł się plecami o gobelin, przedstawiający scenę jakiejś pradawnej bitwy. Josen wiedziałby której. Kerris nie wiedział.

Drzwi na salę stały otworem. Do środka wchodzili żołnierze z koszar, przecierając zaspane oczy, oraz ci, co dopiero skończyli wartę, opatuleni skórzanym i wełnianym odzieniem. Pod nogami kręciły się psy o błyszczącej sierści i ciemnych wąskich pyskach: wilczury, choć już niewiele wilków ostało się na stepach. Łupem wyprawy myśliwskiej, która wyruszyła na łowy zeszłej jesieni, padł tylko jeden kudłaty roczny wilczek. Skóra zawisła na zamkowym murze, ku uciesze małych chłopców z wioski pod Tornorem.

Ktoś uchylił skórzaną kotarę. Na salę wpłynął zapach świeżo wypieczonego chleba. Ludzie trą się łokciami. Kerrisowi przeszła ochota na jedzenie. Ruszył przejściem obok jednego z długich stołów, aż znalazł się oko w oko z panem twierdzy.

– Dzień dobry, wuju – rzekł z ukłonem.

Morven, dziewiętnasty władca Tornoru, był żwawy i przysadzisty, miał po przodkach jasne pszeniczne włosy i smagłą skórę. Kerris nie odziedziczył podobnego wyglądu.

– Dzień dobry, bratanku. Obudziłeś się w porze zmiany warty?

Kerris kiwnął głową. Morven nie wiedział (albo udawał, że nie wie), iż Kerris czasami sypia w koszarach.

– Bodajby moi żołnierze byli tacy dyspozycyjni. – Miała to być pochwała.

– Dziękuję.

Podszedł do nich szparko Ousel, dowódca drugiej straży. Morven odwrócił się szybko, żeby z nim porozmawiać. Kerris poczuł się niepotrzebny, wyszedł więc na dwór. Przynajmniej okazał tyle przyzwoitości, żeby nie wyśmiać mnie otwarcie, pomyślał.

Przecinając wewnętrzny dziedziniec ku Wieży Archiwisty, szukał na dnie umysłu tej jednej umiejętności, która łączyła go z bratem. Jak zawsze, była mu nieposłuszna. Nie umiał jej z rozmysłem wykorzystać, podobnie jak nie umiał jej odrzucić.

W cieniu zegara słonecznego troje dzieciaków bawiło się w kamień, nożyce, papier. Kerris zwolnił, kiedy ich mijał. Była to jedna z nielicznych gier, w których mógł brać udział jednoręki chłopiec. Tak biegle nauczył się przewidywać, co wybierze przeciwnik, że po jakimś czasie nikt nie chciał się z nim bawić. Gra przerodziła się w bójkę, w której prym wiodła Aret, najstarsza córka Morvena. Kerris ruszył w swoją drogę. Nigdy się dobrze nie bił.

– Witaj, archiwisto!

U podnóża schodów stała dziewczyna z naręczem wypranej bielizny. Miała na sobie czerwoną suknię i brązową pelerynkę. Jej policzki były pokryte maleńkimi bliznami, włosy opadały na plecy. Kerris poczuł gorący rumieniec na twarzy.

– Cześć, Kili.

Dwa lata temu, gdy spotkali się na sali, potarła się o niego piersiami z uśmiechem i cichym pytaniem: "Chciałbyś...?" Nikt wcześniej nie pytał go o coś takiego. Poszedł z nią do pralni, napalony i skonsternowany. Położyli się między dwiema długimi, mokrymi baliami na brudnym prześcieradle. Poczuwał się do wdzięczności, ponieważ dotychczas tylko jedna osoba tak go dotykała. Kili udawała nawet, że świetnie się spisał. Po kilku tygodniach podsłuchał, jak śmieje się z inną dziewczyną, przyrównując jego zdolności łóżkowe do przykrótkiej ręki.

Trąciła go biodrem.

– Coś trudno cię ostatnio spotkać.

– Mam dużo pracy.

– Wielka szkoda. – Wyszła na dziedziniec, kołysząc biodrami. Strażnicy na murach skwitowali to wesołymi okrzykami.

Kerris pomyślał o Kelu. Zastanawiał się, gdzie przebywają czirisowie i jaki los spotkał mężczyznę z czerwoną twarzą. Czirisowie niewątpliwie dosiedli koni i wyruszyli w dalszą drogę.

Widział ich jak przez mgłę: wysokiego Arillarda, rudowłosego Riniarda (nowicjusza w grupie) i Jensie z trójkolorową grzywką. Kerris zmełł w ustach przekleństwo i odegnał natarczywe myśli. Tylko go przygnębiały.

Spojrzał na dziedziniec. Ani śladu Kili. Strażnicy trwali na swych posterunkach. Wyobraźnia podsunęła Kerrisowi obraz wozu podskakującego na wschodnim gościńcu; łopotały niebieskie proporczyki, pod budą piętrzyły się stosy jedwabiów, korzeni, wyrobów z drewna i metalu. Cała twierdza oczekiwała z niecierpliwością na przybycie kupców. Dzieci w zabawach udawały przyjazd wozów.

Wspiął się spiralnymi schodami do komnaty na szczycie wieży. Ośmiokątne pomieszczenie tchnęło starością. Historia mówiła o różnych przeznaczeniach wieży: była składem, punktem oporu, a nawet miej scem narad, gdy na północy toczyły się wojny. Komnata na górze przesiąknięta była zapachem atramentu i sosnowego drewna. Podobnie jak w sali zamkowej, i tutaj na ścianach wisiały gobeliny. Nie brakowało też umeblowania; składało się z dwóch pryczy, dużego stołu, taboretów, krzesła Josena i sześciu cedrowych kufrów. W dwóch leżały ubrania, resztę wypełniały po brzegi stare zapiski.

W kącie stał wysoki gliniany słój z oliwą czoba. W pozostałych pomieszczeniach twierdzy, nawet w apartamentach Morvena, zapalało się zwyczajne świeczki, a kupcom nie opłacało się taszczyć z południa ciężkiej oliwy. Josen jednak zamówił jeden słój, za który zapłacił z własnej kiesy. W pochmurne zimowe dni nalewał oliwę do miseczek i wkładał w nie knoty z wełnianej przędzy. Twierdził, że takie lampki dają mniej dymu i jaśniejszy blask niż te wypełnione zwierzęcym tłuszczem. Czasem, wieczorem, Kerris żartował sobie z niego: "Kiedy palisz światło, możesz udawać, jak Paula, że cię tutaj nie ma".

"W przeciwieństwie do Pauli, mnie się tutaj podoba" – zwykł odpowiadać starzec.

Kerris pchnął drzwi ramieniem. Josen stał przy otwartym oknie, wdychał rześkie powietrze i spoglądał na świat przez wąski otwór. Kerris stanął obok niego.

Wieżę Czat zbudował przed trzystu laty Tirrel, czwarty pan twierdzy, "aby widać było jeźdźców z Anhardu, nim tamtejsi królowie dadzą rozkaz ataku". Wieża nie miała już żadnego strategicznego znaczenia. Od czterystu lat panował pokój między Anhardem i Arunem. Okna pozostały wszakże niezmienione, jeśli nie liczyć nowych szybek w ramkach. Wciąż wychodziły jedynie na północ.

Krajobraz zdominował szary masyw skalny. W niższych partiach gór pojawiały się skrawki zieleni. Od kupców, którzy ponoć wszędzie docierali, Kerris dowiedział się, że góry na zachodzie wznoszą się jeszcze wyżej, chociaż nie są szare, ale czerwone. Wątpił, czy kiedyś je zobaczy. Raz pokonał połowę drogi do Podchmurnej Twierdzy, ale dalej od zamku nigdy się nie wypuścił.

Urodził się na południu, w małej wiosce blisko południowych granic Galbareth. Paula często mu o tym opowiadała. Nie pamiętał jednak południa ani podróży na północ... ani napaści nawóz, podczas której zginęła jego matka. To właśnie wtedy zakrzywione ostrze Asecha odcięło mu rękę przy ramieniu.

– Ino patrzeć lata – wyrwał go z zadumy głos Josena.

Kerris oderwał się myślami od swej nieszczęsnej przeszłości.

– Paula mówi co innego.

– Pochodzi z południa. Jej tu nigdy nie jest za ciepło.

– Urodził się na północy, lecz dobrze znał południe, jako że długie lata tam mieszkał. Był wysoki, lecz zgarbiony w ramionach. Ciemne, głęboko osadzone oczy patrzyły przenikliwie. Nosił ubranie jak wszyscy z jego klanu: czarny, wełniany kaftan z kapturem, spadającym nisko na plecy. Serdeczny palec jego lewej dłoni zdobił złoty pierścień z czarnym oczkiem. Tylko rządcy warowni i uczeni nosili pierścienie: ci pierwsi dla zaznaczenia swej władzy, drudzy zaś na dowód, że nie posługują się bronią. Josen należał do gildii uczonych. Athor, ojciec Morvena, wysłał go po nauki do nadmorskiej Kendry, skąd tenże wrócił przed dwudziestu laty. Zerknął na Kerrisa.

– Kupców wciąż ani widu?

– Niestety.

Josen powiedział coś w południowym języku.

– Co mówisz? – zapytał Kerris. Wprawdzie od pięciu lat uczył się u Josena, lecz słabo władał starożytnym południowym językiem.

– Oby ich zaraza przez siedem lat nie omijała! – burknął starzec. – Kończy mi się atrament!

Kerris uśmiechnął się szeroko. Dzielił z Josenem pracownię, spał na sąsiedniej pryczy i czuł się jego przyjacielem, na ile pozwalała różnica wieku i temperamentu (Josen był mniej więcej rówieśnikiem Pauli).

– Niech ich dosięgnie zaraza, ale dopiero jak stąd wyjadą – zasugerował.

– No, tak... – rzekł uczony. – Chyba masz rację. Zakasłał i ściągnął w pasie szeroką szarfę. – Nie słyszałem, kiedy wróciłeś wieczorem.

Kikut zaswędział Kerrisa.

– Spałem w koszarach.

– Na wypadek, gdyby wróg najechał zamek? – zapytał Josen z lekką drwiną. – Nawet wtedy Morven nie pozwoliłby ci walczyć. Posłano by cię do kryjówki w spichrzu razem z chorymi, dziećmi i starcami. Na co ci to wszystko?

– Mam swoje zdanie – odparł Kerris. – I nie obchodzi mnie, co myśli Morven. – Podszedł do dębowego stołu. Josen przygotował już pracę na ten dzień: dla siebie stos leciwych zwojów, dla niego księgę rachunkową. Zwoje trąciły pleśnią. Wysunął dla siebie krzesło. – To co, zaczynamy?

Josen wzruszył ramionami.

– Jak sobie życzysz. – Zbliżył się do stołu.

Kerris poczuł wyrzut, że tak obcesowo potraktował starca. Podsunął mu tapicerowane krzesło. Dawniej, zanim zjawił się Kerris do pomocy, Josen osobiście wykonywał wszystkie przyziemne prace: rachował wydatki, uzupełniał archiwa. Skoro teraz miał od tego Kerrisa, uczony oddawał się ciekawszemu zajęciu: przepisywał dzieje Tornoru ze starych manuskryptów. Morven nie widział w tym nic zdrożnego. Zgodził się nawet płacić za pędzelki z delikatnym włosiem i drogi atrament, przy którym obstawał Josen. Atrament zużywany przez Kerrisa kosztował psie pieniądze, jednak szybko blaknął. Kerris uzyskiwał go własnoręcznie z woreczków czernidłowych miejscowych węgorzy. To Josen nauczył go tej sztuki.

Spojrzał na pierwszy zwój, rozwinięty przez starca. Tu i ówdzie połyskujący, ponieważ niektóre litery, iluminowane złotem, błyszczały nawet mimo kurzu. Całość pokrywały rzędy północnych znaków runicznych – stanowiły odmianę tych południowych, jak powiedział Josen. Kerris nie umiał ich odczytać. Josen nauczył go tylko pisma używanego na południu. Teraz wszyscy go używali. Stare zapiski w Tornorze były jedyną pamiątką po dawnym północnym piśmie, gdy więc i te zostaną przepisane południowymi znakami, nikt oprócz garstki uczonych nie będzie nawet wiedział, że kiedyś pisało się inaczej.

Udając, że nic szczególnego nie zaszło, Josen wyjął pędzel z drewnianego, wyściełanego filcem pudełka.

Kerris starał się w jakiś sposób zatrzeć złe wrażenie.

– Josen?

– Tak?

– Jaką opowieść dziś przepisujesz?

Josen wyraźnie się ucieszył. Przestał robić urażoną minę. Uwielbiał stare dzieje.

– Historię jedenastego władcy Tornoru.

– Jak się nazywał?

– Kerwin, tak samo jak twój ojciec. – Josen zamknął pudełko z pędzlami i odsunął je na bok. – Większa część tekstu to sprawozdania z bitew z Anhardczykami. Kerwin zginął w boju. Zwykła śmierć w tamtych czasach. Pokój zawarto dopiero za panowania jego wnuka Athora.

– Chyba nie było wtedy chwili bez wojny.

Josen ściągnął brwi.

– Tornor został zbudowany jako warownia. Niestety, brakuje kronik spisujących czasy od rządów Kerwina po rządy Sorren.

Dawniej Kerris łudził się, że wojna daje szansę na ciekawe przygody. Teraz już tak nie myślał.

– Tej Sorren, która do Tornoru sprowadziła czirisów?

– Była tylko jedna Sorren z Tornoru – rzekł Josen.

Kerris pokiwał głową. No tak, rzeczywiście. Josen czytał mu kiedyś tę historię. Sorren z Tornoru mianowała czirisa mistrzem majdanu. Za jej rządów (a potem za rządów jej córki Norres), na zamek zjeżdżali się czirisowie ze wszystkich stron świata.

– Skąd się właściwie wzięli? – spytał.

Josen zmarszczył czoło.

– Znasz słowa legendy. Czirisowie przybyli z zachodu, z Wanimy, krainy wiecznego lata.

– Jak udało się Sorren sprowadzić ich do Tornoru?

– Tego nie ma w kronikach – odparł Josen i prychnął. – Wszyscy historycy zgadzają się co do tego, że pierwsi czirisowie byli południowcami. A mimo to przetrwała legenda o Wanimie. Nawet dzisiaj czirisowie mówią o niej, jakby naprawdę istniała. – Chwycił pędzelek i wymierzył go w Kerrisa jak sztylet. – To denerwujące.

– Co takiego?

– Ano to, że są przerwy w zapiskach.

Kerris wziął arkusz papieru. Kartki były ciężkie i szorstkie, wykonane ze sprasowanych szmat lnianych i trzciny. Miały szary odcień, który przypomniał mu o Pauli, kobiecie mocno już posuniętej w latach. Miał nadzieję, że nie gryzła się tym zdarzeniem w kuchni. Tak bardzo się o niego troszczyła. To ona przywiozła go na północ po śmierci jego matki i choć o tym nigdy nie mówiła, wiedział, że została w Tornorze wyłącznie ze względu na niego.

– Kto był pierwszym czirisem? – zapytał.

Josen podrapał się po nosie drewnianą końcówką pędzelka.

– Nie wiadomo – odparł. – Czirisowie mogliby coś wiedzieć na ten temat, lecz oni nie wdają się w rozmowy z uczonymi. – Twarz mu sposępniała. – Można ufać jedynie pisemnemu świadectwu, a nie ustnym przekazom, które ludzie łatwo przekręcają. Tak powstają mity i legendy.

Kerris uśmiechnął się. Słyszał już tę lekcję.

– Na przykład w opowieściach o panowaniu Sorren często się wspomina, że była czirisem. Na tej samej karcie można znaleźć stwierdzenie, że należała do zielonego klanu posłańców.

– Czy jedno wyklucza drugie? – zdziwił się Kerris.

– Raczej tak – rzekł surowo Josen. – Czemuż by dziedziczka Tornoru miała się przyłączyć do zielonego klanu? Skryba wykazał się nieuwagą, przez co nigdy już nie dowiemy się, jak było naprawdę. Jakiś niechlujny uczeń zapisał złe słowo i stąd cały ambaras.

Kerris skwitował to kpiącym uśmiechem.

– Gdyby czarny klan dobrał się do władzy, cokolwiek byśmy zrobili, musielibyśmy to zapisać.

– Nie wolno zapominać historii – stwierdził starzec.

– Tak... – zgodził się Kerris. Zastanawiał się jednak, czy świat nie zatrzymałby się w miejscu, gdyby wszystko szło po myśli Josena.

Marny byłby z ciebie uczony, podpowiedział mu jakiś wewnętrzny głos.

Stłumił go gniewnie. Nie zostanie uczonym, ale skrybą – zajmie się archiwami, gdy Josenowi zabraknie sił do grzebania się w papierach. Odwrócił karty z wykazami sprzedaży, tak aby widzieć strony z oznaczeniami. Zobaczył rzędy znaków, jakie od wieków przedstawiały to samo: worek oznaczał zboże, róg kozy, natomiast trzy kreski (od wąsów kłosa) jęczmień. Środkowa była najdłuższa. Kerris wziął pióro i nakreślił linię w poprzek strony. Codzienna praca całkowicie go pochłonęła. Troski usunęły się z jego twarzy, przestał czuć ból w kikucie ręki.

Przerwał pracę dopiero wtedy, gdy spod pióra prysnął mu atrament. Spojrzał z obrzydzeniem na poplamioną kartkę. Należało od nowa przepisać całą stronę. Sprawdził końcówkę pióra. Zgodnie z przypuszczeniami, wymagała przycięcia. Odłożył na bok pióro i poruszał ścierpniętymi palcami. W izbie było bardzo jasno; na gobelinie wiszącym naprzeciwko dostrzegł nawet złotą nić. Zatrzymał wzrok na scenie bitwy: mężczyzna z pozłacaną brodą zwoływał do siebie wojów. W zakamarkach wieży odzywały się i trzepotały skrzydłami gnieżdżące się tam gołębie.

– Josen?

Starzec uniósł głowę. Włosy stały mu na głowie niczym delikatny, jedwabisty meszek.

– Cóż tam? – Po chwili w jego oczach zgasły błyski.

– Odpocznijmy. Muszę naprawić pióro.

Uczony popatrzył na kopiowaną kartę. Zwinął ją ostrożnie. Zaczął od najświeższych zapisków i wolno cofał się do dawniejszych dziejów. Niektóre najstarsze kartki były tak kruche, że rozpadały się pod dotykiem ręki.

– Hm... – Podniósł pióro, którym posługiwał się Kerris i przyjrzał się startej końcówce. – Z niego nic już nie będzie – ocenił. Przejechał palcem po pierzu. – Tak czy owak, dobry pomysł z tym odpoczynkiem. – Wstał z krzesła. – Rozprostujmy nogi przechadzką po murach.

Podobnie jak pozostałe warownie na północy, Tornor zbudowano po to, aby odpierał najazdy wroga. Bezpieczeństwa twierdzy strzegły dwa kręgi współśrodkowych murów. Były zębate, niedostępne i groźne. W otoczeniu wewnętrznego muru znajdowały się prócz majdanu budynki: sam zamek z częścią mieszkalną, koszary, stajnie, magazyny, kuźnia. Na szczycie kamienną dróżką mogło iść bok w bok najwyżej trzech ludzi. Zewnętrzny mur był niższy, lecz równie gruby i opatrzony takim samym krenelażem. Po nim też spacerowali strażnicy. W obu murach widniały szeregi szczelin dla łuczników.

Przy południowo–zachodnim rogu muru wewnętrznego wznosiła się Wieża Czat. Pierwot...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • dietanamase.keep.pl