Elizabeth Lowell - Nie dotykaj mnie(1), romanse do czytania

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nie dotykaj
PrzełoŜył Lechosław
Polak
Da C
apo
Wydawnictwo Da Capo
Warszawa 1996
mnie
Copyright © 1984
by Ann Maxwell
1
Redaktor
Krystyna Borowiecka
Wydanie I
ISBN 7157-
011-2
Printed in
Germany by
ELSNERDRUCK -
BERLIN
Kiedy zadzwonił telefon, Alana poczuła prawie ulgę.
Nie spała juŜ, chociaŜ dopiero zbliŜał się świt. Odkąd wróciła z
Broken Mountain, sypiała bardzo niewiele i nigdy spokojnie.
Odkopując na bok splątane prześcieradła Alana odwróciła się
do telefonu. Było zbyt wcześnie, Ŝeby ktokolwiek ze
znajomych z Zachodniego WybrzeŜa był juŜ na nogach. To
znaczyło, Ŝe dzwoni prawdopodobnie jej brat z Wyoming,
Ŝeby spytać, jak się czuje.
Dzwoni, Ŝeby sprawdzić, czy przypomniała sobie, co się
wydarzyło na Broken Mountain.
-
Halo? - powiedziała starając się, by jej głos zabrzmiał
spokojnie.
-
Siostrzyczko? To ty?
-
Cześć, Bob. Jak się miewa Merry?
-
Liczy tygodnie do lutego — odparł Bob ze śmiechem. —
Jak zgrubieje jeszcze bardziej, wstawimy ją do boksu z
klaczami zarodowymi.
Alana uśmiechnęła się na myśl o drobnej, jasnowłosej Merry
wciśniętej do jednego z ogrzewanych boksów, które Bob
urządził dla swoich najcenniejszych klaczy.
-
Lepiej, Ŝeby Merry nie słyszała, jak mówisz takie rzeczy -
ostrzegła Alana.
-
Do diabła, sama to wymyśliła. - Bob umilkł, a po chwili
odezwał się: — Siostrzyczko?
5
E
LIZABETH
L
OWELL
N
IE DOTYKAJ MNIE
Alana zacisnęła dłoń na słuchawce. Słyszała juŜ nieraz ten ton,
jakim mały braciszek przymila się do duŜej siostry. Czegoś od niej
chciał.
- Kiedy przyjedziesz do domu? - spytał wprost.
Serce Alany zaczęło bić za szybko. Nie wiedziała, jak powiedzieć
bratu, Ŝe przeraŜa ją myśl o powrocie na farmę, gdzie Broken
Mountain wznosi się stromo spowita w lodowatą ciemność.
Przed ostatnią wyprawą na Broken Mountain Alana uwielbiała
farmę, góry, ciszę, wzgórza i kłębiące się ponad głową chmury.
Uwielbiała wspomnienia o Rafaelu Winterze. Rafę odbijał się w
kaŜdym jeziorze, w kaŜdym zapachu lasu, we wschodach i
zachodach słońca szybującego nad ziemią niczym ognista kula, w
zawodzących harmoniach wiatru, brzmiących echem melodii, które
Rafę grał na swojej harmonijce.
Alana kochała tę okolicę tym bardziej, Ŝe ona i Rafę stanowili
jej część - kochankowie zawieszeni między niebem a górami,
piękniejszymi od nich, wiecznotrwałymi, spalającymi się w słońcu.
Teraz jednak góry te napawały Alanę przeraŜeniem.
Teraz wspomnienia o Rafaelu były niczym kruchy, izolujący
pancerz, którym odgrodziła się od rzeczywistości jak barwami
świtu, w nadziei, Ŝe odpędzi przeraŜenie i mrok, które wypełzały z
otchłani tych sześciu brakujących dni.
- Ja nie... - zaczęła.
- Rozmawiałem z twoim agentem - przerwał wesoło Bob.
-Powiedział, Ŝe odmówiłaś jakichkolwiek koncertów i nie
chcesz nawet spojrzeć na piosenki, które ci przysyła.
- Tak, ale...
Bob ciągnął dalej.
- Więc mi nie mów, jaka to jesteś zajęta. Jeśli znów piszesz
piosenki, to moŜesz je równie dobrze pisać tutaj. Nawet lepiej.
Zawsze najlepsze rzeczy tworzyłaś tutaj.
Alana z wysiłkiem rozluźniła uścisk dłoni na słuchawce. Nie
miała więcej wymówek, więc nie odezwała się.
-
Siostrzyczko? Potrzebuję cię tutaj.
-
Bob, nie sądzę... — zaczęła. Potem głos jej się załamał.
-
Nie mów nie - poprosił z naciskiem Bob. - Jeszcze nawet
nie wiesz, czego od ciebie chcę.
A ty nie wiesz, czego ja chcę, pomyślała buntowniczo. Nigdy
nawet nie spytałeś, czy ja czegoś chcę.
Słowa te nie wyszły z ust Alany, pozostały milczącym woła-
niem i chociaŜ odbijały się echem w jej głowie, uznała, Ŝe jest
niesprawiedliwa.
Tego, co było jej potrzebne, nie mógł dać jej Bob. Potrzebowała
ciepła i wsparcia, poczucia bezpieczeństwa i nieugiętej siły
męŜczyzny, który odgrodziłby ją od otchłani, który chroniłby ją,
dopóki nie dowie się, co się wydarzyło, i nie będzie mogła znów
sama się chronić.
Potrzebowała miłości zamiast przeraŜenia. Potrzebowała snu,
który odpędziłby koszmar.
Potrzebowała Rafaela Wintera.
Jednak Rafę stanowił tylko sen. Koszmar zaś był prawdziwy.
Z głębokim westchnieniem Alana zebrała się w sobie i po-
stanowiła Ŝyć w tym nowym świecie tak, jak zawsze Ŝyła. Sama,
polegając tylko na sobie.
Robiła to wcześniej wiele razy - głębokie westchnienie i
postanowienie, Ŝe poradzi sobie jak najlepiej z tym, co ma, bez
względu na to, jak nieznaczne się to wydawało. Wówczas koszmar
spadł na nią jak burza.
-
Czego chcesz? - spytała cicho Alana.
-
Wiesz, Ŝe zawsze mieliśmy na farmie problemy z forsą —
odparł szybko Bob. - Jak to mówią, ziemia Ucha. Więc wpadliśmy
z Merry na pomysł z obsługą klientów z klasą, naprawdę z klasą.
Wysokogórskie wyprawy na ryby dla ludzi, których stać na wysoką
zapłatę.
Alana parsknęła lekcewaŜąco.
-
Wszystko mieliśmy zaplanowane, wszystko przygotowane,
wszystko dopięte na ostatni guzik - ciągnął Bob. - Dwoje naszych
pierwszych kontrahentów to agenci z bardzo ekskluzywnych biur
podróŜy. Lista ich klientów to istne
Kto jest kto.
Wszystko
układało nam się świetnie, i wtedy...
-
I wtedy? - popędziła go Alana.
6
7
E
LIZABETH
L
OWELL
NIE DOTYKAJ MNIE
-
Merry zaszła w ciąŜę - odparł Bob. - To znaczy, oboje się
cieszymy, próbowaliśmy od dwóch lat, ale...
-
Ale co?
-
Doktor Gene mówi, Ŝe Merry nie moŜe chodzić z plecakiem.
-
To jakiś problem?
-
Jak diabli. Miała nam gotować, umilać czas i ogólnie
łagodzić atmosferę. Wiesz, co mam na myśli, siostrzyczko.
-
Tak. Wiem.
To ta sama rola, którą Alana pełniła w rodzinie od czasu, kiedy
miała trzynaście lat i umarła jej matka, zostawiając trzech
chłopców, załamanego męŜa i córkę, która musiała bardzo szybko
dorosnąć. To wówczas Alana nauczyła się sięgać w głąb siebie po
uśmiech, dotyk i pociechę, której potrzebowały osoby z jej
otoczenia. Odbudowała rozpadniętą rodzinę najlepiej, jak tylko
potrafiła, poniewaŜ równieŜ potrzebowała przystani, śmiechu i
ciepła.
- To będzie naprawdę bardziej rozrywka niŜ praca - zachęcał
przymilnie Bob.
Alana słyszała tę przymilność, ale nie wzruszyła jej, podobnie
jak niepokojąca nuta nalegania w jego łagodnym tonie.
- PrzejaŜdŜki, wędkowanie i górskie wędrówki, tak jak kiedyś.
Będziesz zachwycona, siostrzyczko! Jestem przekonany.
Prawdziwe wakacje.
Alana zdusiła szorstki śmiech, który chwytał ją za gardło.
Wakacje, pomyślała, i przeszły ją ciarki. W tych górach, które
omal mnie nie zabiły. W górach, które wciąŜ przychodzą do mnie
w koszmarnych snach.
O, BoŜe, to takie wakacje zgotował mi mój mały braciszek!
- Siostrzyczko - nie ustępował Bob - nie prosiłbym, gdy
bym naprawdę cię nie potrzebował. Nie mam się do kogo
zwrócić. Wycieczka jest juŜ zaplanowana, a goście są na miejscu.
Proszę...
Alanę niespodziewanie nawiedziło Ŝywe wspomnienie Rafe'a.
Koniec lata, wąski szlak prowadzący na Broken Mountain,
kulawy koń i siodło waŜące prawie tyle, co ona sama. Prowadziła
konia i ciągnęła siodło, obserwując milczącą gwałtowność
kłębiących się burzowych chmur. Miała piętnaście lat i wiedziała,
co to znaczy być złapanym na odsłoniętej grani podczas burzy w
górach.
Piorun uderzył bez ostrzeŜenia tak blisko, Ŝe poczuła zapach
przypalonej skały. Grzmot zabrzmiał, jakby nastąpił koniec świata.
Koń zarŜał i stanął dęba, wyrywając jej z rąk lejce. Jego
przeraŜenie okazało się silniejsze niŜ kontuzja. Zwierzę puściło się
pędem w dół stoku, zostawiając ją samą.
Ona równieŜ była przeraŜona, jej nozdrza wypełniał zapach
pioruna, uszy miała ogłuszone grzmotem. Potem usłyszała, jak ktoś
woła jej imię.
Pochyłym zboczem podjeŜdŜał do niej Rafę, prowadząc
wierzgającego, szarpiącego się konia z siłą i gracją, którą zawsze
podziwiała. Podniósł ją i posadził przed sobą na siodle, a potem
spiął konia ostrogami i popędził w dół zbocza. Pioruny błyskały
wokół góry.
Przeczekała burzę w towarzystwie Rafe'a w gąszczu świerków,
ubrana w jego kurtkę. Patrzyła na niego oczami kobiety-dziecka,
które z kaŜdym oddechem stawało się coraz bardziej kobietą, a
coraz mniej dzieckiem.
Na Broken Mountain Alana znalazła najpierw strach, potem
miłość, na koniec zaś przeraŜenie.
Przemknęło jej przez myśl, Ŝe moŜe na Broken Mountain zdoła
znaleźć nową równowagę, przeciwieństwa połączone w harmonii, i
Ŝe to uwolni ją od koszmaru.
MoŜliwość ta zajaśniała w głowie Alany jak blask świtu w
nocy, zmieniając wszystko.
— Siostrzyczko? Powiedz coś.
Alana z przeraŜeniem usłyszała, Ŝe bierze głęboki oddech i
mówi spokojnie:
- Oczywiście, pomogę ci.
Nie słyszała zwycięskiego okrzyku Boba, jego zapewnień, Ŝe
nie powie Ŝadnemu z gości, iŜ Alana to ta słynna piosenkarka, Jilly,
jego wdzięczności, Ŝe wybawiła go z opresji. Nie słyszała
8
9
E
LIZABETH
L
OWELL
N
IE DOTYKAJ MNIE
nic prócz echa własnej, przeraŜającej decyzji powrotu na Broken
Mountain.
Bob jak gdyby wyczuł kruchość zgody Alany i zaczął szybko
mówić.
- Zarezerwowałem ci bilet na popołudniowy lot do Salt
Lake. Stamtąd masz zarezerwowany lot małym samolotem
handlowym na nasze lotnisko. Masz ołówek?
Alana patrzyła otępiała na słuchawkę. Prosty fakt, Ŝe Bob
pomyślał o szczegółach jej przejazdu, był tak niezwykły, Ŝe aŜ
przytłaczający. Rzecz jasna, Bob nie był bezmyślny; bardzo
troszczył się o Merry, do tego stopnia, Ŝe był prawie
nadopiekuńczy.
Istnienie Alany jednak zawsze przyjmował jako rzecz oczy-
wistą, tak jak traktuje się nieraz rodziców i starsze rodzeństwo.
-
Siostrzyczko - powtórzył cierpliwie Bob. - Czy masz ołówek?
Jeśli nawalę, obedrze mnie ze skóry.
-
Kto? - spytała Alana, grzebiąc w szufladzie szafki nocnej w
poszukiwaniu ołówka. - Kto obedrze cię Ŝywcem ze skóry?
Zapadła martwa cisza. Potem Bob roześmiał się gwałtownie.
-
Ten agent z biura podróŜy, który ich zorganizował –odparł.
-
KtóŜ by inny? Gotowa?
-
Wstrzymaj konie - mruknęła Alana.
Znalazła ołówek, złapała jakiś kwit, odwróciła go i zapisała
numery lotów oraz godziny.
- Ale to dzisiaj! - zaprotestowała.
-
Powiedziałem ci, Ŝe jesteś potrzebna.
-
Szkoda, Ŝe mnie nie uprzedziłeś, braciszku.
-
O to właśnie chodziło - mruknął Bob.
-
Co?
-
Nic. Tylko przyleć na pewno tym samolotem, bo zrobią mi z
tyłka tatar.
-
Bob — zaczęła Alana.
-
Dzięki, siostrzyczko - przerwał jej pośpiesznie. - Nie
będziesz Ŝałować. Jeśli ktokolwiek jest w stanie coś z tym zrobić,
to właśnie on.
-
Hmm?
Alana miała wraŜenie, jakby przegapiła połowę rozmowy, i to tę
waŜniejszą.
-
Jaki on?
-
Cholera - zaklął pod nosem Bob.
-
Ten agent? - zgadywała Alana.
-
Tak, ten agent z biura podróŜy. Jest niesamowity -powiedział
Bob. - Do zobaczenia wieczorem, siostrzyczko. Na razie.
Zanim Alana zdąŜyła odpowiedzieć, w słuchawce zapadła cisza.
Wstała i popatrzyła na słuchawkę, którą ściskała w dłoni. Zadała
sobie nieme pytanie, dlaczego zgodziła się zrobić coś, co napawa ją
lękiem.
Była głupia pozwalając, by pełne ciepła wspomnienia o Rafaelu
Winterze zwabiły ją z powrotem do zimnego jak lód źródła jej
koszmaru. Nie wiedziała nawet, czy Rafę jest w Wyoming. W
przeszłości, ze względu na charakter swojej pracy, Rafę jeździł po
całym świecie. Czas, który spędzał na farmie Winterów, ograniczał
się do kilku tygodni.
To jednak wystarczało. Alana nauczyła się kochać Rafe'a i
akceptować jego nieobecność. Nauczyła się Ŝyć dla tego dnia, w
którym Rafę wróci do domu i oŜeni się z nią, a ona nigdy więcej
nie będzie płakać za nim w nocy.
A potem Rafę zginął. Tak przynajmniej stwierdził Pentagon.
Telefon zaczął wydawać piskliwe dźwięki, przypominając
Alanie, Ŝe zbyt długo trzyma podniesioną słuchawkę. OdłoŜyła ją i
popatrzyła na aparat.
Był intensywnie czerwony, jak kwiaty na hiszpańskich kafel-
kach w kuchni. Czerwony, jak kwiaty dziko rosnące wysoko na
górskich zboczach.
Czerwony. Jak krew.
- Czy widziałam, jak na Broken Mountain zginął Jack? -
szepnęła Alana. - Czy to tego właśnie mój umysł nie chce
pamiętać?
Wzdragając się odskoczyła od jaskrawoczerwonego telefonu.
Potarła ramiona, Ŝeby odpędzić chłód, który nie odstępował jej
10
11
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • dietanamase.keep.pl