Emil Zola Kaplica Sykstyńska, Zola Emil

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Emil Zola
KAPLICA SYKSTYŃSKA I STANZE RAFAELA
Rzym (1896)
[...] Piotr został sam. Wszedł w drzwi z brązu z sercem bijącym tak głośno, jakby
wchodził do świętego i groźnego miejsca, w którym opracowywano szczęście
przyszłych pokoleń. Przy drzwiach wartownik, szwajcarski gwardzista, przechadzał
się wolno, okryty sutym szaroniebieskim płaszczem, spod którego widać było tylko
spodnie w pasy czarne, żółte i czerwone; i mogłoby się wydać, że ten bezbarwny
płaszcz został narzucony na przebranie, żeby ukryć jego dziwaczność, dziś już
żenującą. Z prawej strony znajdowały się wielkie kryte schody, prowadzące na
dziedziniec świętego Damazego. Ale do Kaplicy Sykstyńskiej szło się przez długą
galerię między dwoma rzędami kolumn, a potem po Schodach Królewskich. Piotr
wszedł w ten gigantyczny świat, gdzie wszystkie wymiary były przesadnie ogromne,
przytłaczające majestatycznością, i zasapał się nieco wstępując po szerokich
stopniach.
Kiedy wszedł do Kaplicy Sykstyńskiej, w pierwszej chwili zdziwił się. Wydała mu się
mała ta prostokątna sala, bardzo wysoka, przedzielona rzeźbioną marmurową
przegrodą na dwie niejednakowe części, tę, w której podczas uroczystości zasiadają
zaproszeni goście, i chór, w którym zasiadają kardynałowie na zwykłych dębowych
ławach, prałaci zaś stają z tyłu za nimi. Tron papieski na niewielkim podwyższeniu,
surowy w swej drogocennej okazałości, znajdował się po prawej stronie ołtarza. Z
lewej strony otwierała się w ścianie wąska loża z marmurowym balkonem,
przeznaczona dla śpiewaków. I dopiero trzeba podnieść głowę, trzeba, żeby wzrok
przewędrował od olbrzymiego fresku przedstawiającego Sąd Ostateczny, który
zajmuje całą ścianę zamykającą salę, ku malowidłom na sklepieniu schodzącym aż
do gzymsów między dwunastoma jasnymi oknami, których jest z każdej strony sześć
— żeby nagle wszystko wyogromniało, rozsunęło się i uleciało gdzieś w
nieskończoność.
kaplicy było na szczęście tylko kilku niehałaśliwych turystów. I Piotr od razu
spostrzegł Narcyza na jednej z ław kardynalskich nad stopniem, na którym siadają
kaudatariusze. Młodzieniec siedział z głową przechyloną w tył, nieruchomy, jak w
ekstazie. Ale nie na dzieło Michała Anioła patrzył. Nie spuszczał wzroku z jednego z
fresków wcześniejszych, poniżej gzymsu. Kiedy i on z kolei spostrzegł księdza, rzekł
mu tylko tyle, nie patrząc nań:
— Ach, drogi przyjacielu, spójrzże na Botticellego.
I znów się pogrążył w zachwycie.
Ale Piotra, wstrząśniętego do głębi serca i umysłu, całkowicie pochłonął nadludzki
geniusz Michała Anioła. Reszta znikła, pozostał tylko ten niezwykły twór sztuki w
górze, niby nieskończone niebo. Zdumiewało go to najbardziej, że malarz zechciał
zostać jedynym rzemieślnikiem przy swym dziele pracującym. Nie chciał
kamieniarzy, złotników, brązowników ani żadnej innej pomocy. Sam jeden swoim
malarskim pędzlem stworzył pilastry, kolumny, marmurowe gzymsy, posągi i
ornamenty z brązów, kwiatowy i złote rozety, całą dekorację bogatą niesłychanie,
jaka obramiła fresk. I wyobraził sobie ów dzień, w którym mu dano sklepienie, nagie,
sam gips, sam mur czysty i biały, setki metrów kwadratowych do zamalowania. I
widział go przed tą ogromną kartą: nie chciał, pomocników, przepędził ciekawych,
zamykał się sam ze swoją ogromną pracą, zazdrośnie, i przeżył cztery i pół roku w
surowej samotności, w codziennej męce tworzenia. To był kolos! A to jego ogromne
dzieło, dzieło, które wypełnić by mogło całe życie, dzieło, które rozpoczynał
spokojnie, ufając swojej woli i swojej sile, cały świat z jego mózgu wydobyty i
rzucony na tynk w nieustającym przypływie twórczej męskości, w pełnym rozkwicie
wszechmocy!
W swym podziwie Piotr u,czuł dreszcz wzruszenia, kiedy się przypatrywać zaczął tej
całej ludzkości wyolbrzymionej przez wizjonera, ukazanej w ogromnej syntezie, w
tytanicznym symbolizmie. Niby naturalne kwitnienie jaśniały tu wszystkie rodzaje
piękna, królewski wdzięk i szlachetność, władczy spokój i potęga. Doskonałe
mistrzostwo odważyło się na najryzykowniejsze skróty, pewne siebie, odnosiło
nieustające techniczne zwycięstwa nad trudnościami wymkającymi z krzywizn
powierzchni. Najbardziej zaś niewiarygodna była prostota użytych środków: materia
niemalże unicestwiona, parę farb kładzionych szeroko, bez popisów wirtuozerii, bez
szukania efektów. I to wystarczyło, i krew szumiała w żyłach, mięśnie prężyły się
pod skórą, postaci ożywały i wychodziły z ram pełne takiego życia, takiej energii,
jakby tam w górze przeszedł jakiś płomień dając temu ludowi istnienie nadludzkie,
nieśmiertelne. Było to życie, życie buchające, triumfujące, życie ogromne i ruchliwe,
cud życia urzeczywistniony jedyną ręką, która posiadła dar najdoskonalszy —
prostotÄ™ w sile.
Wiedział, że widziano w tym zamysł filozoficzny, że chciano odnaleźć w tym
przeznaczenie, stworzenie świata, mężczyzny i kobiety, grzech, karę, odkupienie i
wreszcie sprawiedliwość bożą w ostatnim dniu istnienia; ale już od tego pierwszego
spotkania, tkwiąc w zachwyconym zdumieniu, w jakie wprawiło go to dzieło, Piotr
nie mógł się na tym zatrzymać. Cóż to bowiem za wywyższenie ciała ludzkiego, jego
piękna, siły i wdzięku! O, ten Jehowa rodzący światy, ten królewski starzec,
straszliwy i ojcowski, unoszÄ…cy siÄ™ z rozwartymi ramionami w wirze stworzenia! A
ten wspaniały Adam o szlachetnych liniach, z wyciągniętą ręką, którego Jehowa
ożywia ruchem palca, nie dotykając go; ten piękny gest zaznaczający świętą
przestrzeń, która oddziela palec stwórcy od palca stwarzanego, niewielka odległość,
gdzie tkwi nieskończoność i tajemnica niewidzialnego! A ta mocna i piękna Ewa,
Ewa, której silne łono potrafi unieść przyszłą ludzkość, o dumnym i łagodnym
wdzięku kobiety żądającej miłości aż do potępienia, reprezentująca wszystkie
kobiety, ich moc uwodzicielską, ich płodność, ich panowanie! Wreszcie nawet
dekoracyjne postaci, siedzące na pilastrach w czterech narożnikach fresków, także
głosiły triumf ciała: dwudziestu młodzieńców w pozach bohaterów szczycących się
swą nagością, o nieporównanym pięknie torsów i kończyn, o nasileniu życia tak
wielkim, że szaleństwo ruchów unosi ich, skręca i przewraca. A pomiędzy oknami
królowali giganci, prorocy i Sybille, mężczyźni i kobiety przemienieni w bogów,
górujący nad ludźmi zarówno siłą mięśni, jak potęgą intelektualnego wyrazu.
Jeremiasz z łokciem wspartym na kolanie i ręką osłaniającą podbródek, zamyślony,
zagłębiony w wizji i marzeniu; Sybilla Erytrejska o czystym profilu, tchnąca bujną
młodością, wodząca palcem po otwartej księdze przeznaczenia; Izajasz o szerokich,
prawdę głoszących ustach, obrzękłych od płonącego ognia, wyniosły, z twarzą
zwróconą w bok i ręką podniesioną władczym gestem; Sybilla Kumańska
przerażająca wiedzą i starością, mocny jak skała szczątek z pomarszczoną twarzą,
drapieżnym nosem, kwadratowym, wysuniętym, upartym podbródkiem; Jonasz,
wypluty przez wieloryba, ukazany w niezwykłym skrócie, ze skręconym torsem,
ściśniętymi ramionami, głową odrzuconą do tyłu, szeroko otwartymi w krzyku
ustami; i inni, jeszcze inni, wszyscy z tej samej majestatycznej rodziny istot, które
posiadły przywilej wiecznej młodości i wiecznej inteligencji, ucieleśnienie marzenia o
niezniszczalnej ludzkości, większej i wznioślejszej niż ta, która istnieje. Zresztą
jeszcze na ścianach międzyokiennych i na lunetach jawiły się postaci pełne piękna,
mocy i wdzięku, tłoczyli się tłumnie przodkowie Chrystusa, zamyślone matki z
pięknymi nagimi dziećmi, ludzie o oczach zwróconych w dal, zapatrzeni w
przyszłość, rasa pokonana, zmęczona, spragniona przyrzeczonego Zbawiciela;
tymczasem na czterech narożnych pendentywach przywołane zostały tchnące
życiem sceny biblijne, zwycięstwa Izraela nad duchem zła. I wreszcie kolosalny fresk
w głębi sali,
SÄ…d Ostateczny
z kłębiącym się tłumem niezliczonych postaci, dla których
dokładnego obejrzenia trzeba wielu, wielu dni; przerażony tłum, unoszony gorącym
tchnieniem życia, w którym mieści się wszystko: od umarłych obudzonych przez
wściekle dmące w trąby anioły Apokalipsy poprzez potępionych splecionych w
grona rozpaczy, których demony strącają do piekła, aż do Chrystusa,
sprawiedliwego sędziego w otoczeniu apostołów i świętych, aż do promieniejących
wybrańców wstępujących do nieba z pomocą aniołów, gdy tymczasem jeszcze wyżej
inne anioły, niosące narzędzia Pasji, triumfują w pełni chwały. A jednak plafon
zachowuje swój rozmach, swoją niezaprzeczalną wyższość nad tą gigantyczną pracą
namalowaną trzydzieści lat później, w pełni dojrzałego wieku; w nim bowiem artysta
zawarł swój dziewiczy wysiłek, całą swoją młodość, pierwszy płomień swego
geniuszu.
Piotr potrafił to nazwać tylko jednym słowem. Michał Anioł był monstrum
wyrastającym ponad wszystko, wszystko przytłaczającym. Dość było zobaczyć pod
ogromem jego dzieła — dzieła Perugina, Pinturicchia, Rossellego, Signorellego,
Botticellego, freski wcześniejsze, prześliczne, które biegły pod gzymsem dokoła
kaplicy.
Narcyz nawet nie spojrzał na porażającą świetność plafonu. Pogrążany w ekstazie,
nie odrywał spojrzenia od Botticellego, który ma tam trzy freski. Wreszcie przemówił
szeptem:
— Ach, Botticelli, Botticelli! Wykwint i wdzięk, namiętność, która cierpi, głębokie
uczucie smutku w rozkoszy! Cała nasza nowoczesna dusza odgadnięta i odtworzona
z czarem najbardziej niepokojącym ze wszystkich, jakie emanowały kiedykolwiek z
dzieła artysty!
Piotr spojrzał nań zdumiony. I ośmielił się zapytać:
— Pan tu przychodzi tylko po to, żeby oglądać Botticellego?
— Ależ oczywiście — odparł spokojnie młodzieniec. — Przychodzę tylko dla niego,
na całe godziny, co tydzień, i tylko na niego patrzę... O, niech się ksiądz przyjrzy
temu freskowi, Mojżeszowi i córkom Jetra. Prawda, że to najbardziej przejmująca
rzecz ze wszystkich, jakie stworzyły ludzka czułość i smutek?
Mówił i mówił, a głos mu drgał nabożnym wzruszeniem, twarz zaś była jak twarz
kapłana wchodzącego z rozkosznym i niepokojącym dreszczem do sanktuarium.
Ach, Botticelli, Botticelli! Kobieta Botticellego ze swą wydłużoną, zmysłową i szczerą
twarzą, zwartym brzuchem pod cienką draperią, z wyniosłym, giętkim i jakby
unoszącym ją ku górze stąpaniem, w którym uczestniczy całe ciało! Młodzieńcy,
aniołowie Botticellego, tak przedziwni, a przecież piękni jak kobiety, o dwuznacznej
płci, w której uczona solidność muskułów miesza się z nieskończoną subtelnością
konturu, wszyscy unoszeni płomieniem pożądań palących patrzącego! O, usta
Botticellego, owe cielesne usta, twarde jak owoce, ironiczne lub bolesne, których
tajemniczy grymas może skrywać
zarówno czyste myśli, jak potworności! Oczy Botticellego, oczy wyrażające tęsknotę,
namiętność, omdlenie mistyczne lub omdlenie z rozkoszy, czasami skrywające w
swej radości tak głęboki ból, ze nie znajdziesz na świecie innych równie
nieprzeniknionych, równie szeroko otwartych na ludzką nicość! Ręce Botticellego,
tak wypracowane, tak wypielęgnowane, żyjące jakby intensywnym życiem,
rozigrane w powietrzu, łączące się ze sobą w rozmowie lub pocałunku, tak pełne
wdzięku, że czasem aż zmanierowane, ale każda mająca własny wyraz, ukazują
wszystkie możliwe odcienie rozkoszy i cierpienia od dotknięcia! A przecież nie ma tu
zniewieściałości ani kłamstwa, wszędzie jakiś rodzaj męskiej dumy, namiętny,
wspaniały ruch unoszący postaci, bezwzględna troska o prawdę, bezpośrednie
studium, świadomość, prawdziwy realizm, który poprawia i podmienia genialną
dziwaczność uczuć i charakterów, nawet brzydocie nadaje piętno niezapomnianego
wdzięku.
Piotr z coraz większym zdziwieniem słuchał Narcyza; i jakby po raz pierwszy
dopiero zauważył jego nieco sztuczną wytworność, kędzierzawe włosy przycięte
florencką modą, oczy niebieskie, niemal bladofiołkowe, które z zachwytu jeszcze
bardziej zbladły.
— Zapewne — rzekł wreszcie — Botticelli to cudowny artysta... Jednak zdaje mi się,
że tutaj Michał Anioł.
Narcyz przerwał mu ruchem niemalże gwałtownym.
— O nie, nie, o nim niech mi ksiądz; nie wspomina. Wszystko popsuł, wszystko
zaprzepaścił. Człowiek, który się zaprzągł do pracy jak wół, odwalał robotę jak
rzemieślnik, po ileś tam metrów na dniówkę. Człowiek wyprany z tajemniczości,
wyprany z nieznanego, który widział tak grubo, że może obrzydzić piękno, akty
męskie podobne do pni drzew, kobiety jak rzeźniczki-olbrzymki, masy głupiego
cielska bez żadnej duszy, niebiańskiej czy piekielnej... Murarz, jeśli ksiądz chce,
owszem, murarz wielkiej miary, ale nic więcej.
Ten nowoczesny zmęczony mózg, skomplikowany, zepsuty szukaniem niezwykłości
i rzadkości, mimo woli zdradził się, wybuchnął instynktowną nienawiścią do
zdrowia, siły, mocy. Michał Anioł tworzący w znojnej pracy, który zostawił dzieło
najniezwyklejsze ze wszystkich, jakie kiedykolwiek zrodził artysta — był wrogiem.
Bo zbrodnią było tworzyć, stwarzać życie, stwarzać je aż tak bardzo, że wszystkie
wątłe twory innych, nawet najbardziej urocze, zostały zalane, znikły w tej
przelewającej się fali istot rzuconych na światło słoneczne i żywych.
— Trudno — rzekł odważnie Piotr — ale nie zgadzam się z pańskim zdaniem.
Właśnie tu zrozumiałem, że w sztuce życie jest wszystkim, że nieśmiertelne są tylko
dzieła żywe. Casus Michała Anioła jest ostatecznie przekonywający, bo jest on
mistrzem nadludzkim, potworem, który unicestwia innych tylko dlatego, że umiał
tak niebywale stwarzać ciało żywe i wspaniałe, czym tak bardzo uraża pańską
subtelność. I oto na przekór poszukiwaczom wrażeń, pięknoduchom, dociekliwym
intelektualistom mędrkującym o wieloznacznym i niewidocznym, dla których o
smaku sztuki decyduje misterność kreski i półmrok symbolu — Michał Anioł
zostanie wszechmocnym stworzycielem ludzi, mistrzem światła, prostoty i zdrowia,
wiecznym jak samo życie.
W odpowiedzi Narcyz już tylko uśmiechnął się z pobłażliwą, uprzejmą pogardą.
Pewnie, że nie wszyscy chodzą do Kaplicy Sykstyńskiej po to, by, wysiadywać
godzinami przed Botticellim, nawet nie podniósłszy wzroku na Michała Anioła! I
zmienił temat mówiąc:
— Już jedenasta. Mój kuzyn miał tu nam dać znać, kiedy będzie mógł nas przyjąć,
dziwię się, że jeszcze nikogo nie przysłał... Jeśli ksiądz chce, może obejrzymy
tymczasem Stanze Rafaela.
Wyszedłszy z kaplicy Narcyz znów stał się doskonałym towarzyszem, wytrawnym,
bezstronnym znawcą sztuki, odzyskał całą swoją lotność, kiedy przestała go
zaślepiać nienawiść do kolosalnych prac, do genialnej dekoracyjności.
Na nieszczęście Piotr wychodził z Kaplicy Sykstyńskiej; i musiał wydobyć się z
uścisku potwora, zapomnieć to, co tam widział, przyzwyczaić się do tego, co widział
tutaj, żeby się rozsmakować w czystym pięknie. Jakby za mocne wino, które
oszołomiło go wpierw, nie pozwoliło mu rozsmakować się później w tym innym,
lżejszym winie, o tak subtelnym bukiecie. Tu podziw nie porażał jak grom, tu urok
działał z siłą powolną, choć nieprzepartą. To Racine obok Corneille'a, Lamartine
obok Hugo, wieczysta para stuleci chwały, kobiecość i męskość. Rafael to. triumf
szlachetności, wdzięku, linii doskonałej i czystej, boskiej harmonii; nie jest to już
tylko materialny symbol dany z taką siłą przez Michała Anioła, jest to analiza
psychologiczna, przenikliwa i głęboka, wniesiona do malarstwa. Człowiek jest tu
bardziej oczyszczony, bardziej wyidealizowany, zobaczony bardziej od wewnÄ…trz. A
przecież, choć wyczuwa się w tym malarstwie uczucie, drgającą tkliwością kobiecość,
jest w nim także i cudowna pewność rzemiosła, bardzo wielka i bardzo silna. Piotr
poddawał się powoli temu wszechwładnemu mistrzostwu, urzekł go męski wykwint
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • dietanamase.keep.pl