Elizabeth Barnes - Przebacz i zapomnij, ● Harlequin Romance

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Elizabeth Barnes
Przebacz i zapomnij
Rozdział 1
Telefon dzwonił natarczywie. Kathy podbiegła do kuchenki, złapała czajnik i
zalała wrzątkiem nasypaną do filiżanki rozpuszczalną kawę. Co za zwyczaje,
sapnęła zirytowana. Dzwonić tak wcześnie rano! Nie ma przecież nawet ósmej, a w
dodatku jest sobota!
Malcolm, pomyślała przy trzecim dzwonku. To na pewno Malcolm, oryginał i
zarazem ranny ptaszek. Pracuś nie uznający wolnych dni. Zapewne chodzi mu o
sprawdzenie jakiegoś drobiazgu, a to, że bibliotekę otworzą dopiero o dziesiątej,
zupełnie do niego nie dociera.
Sięgnęła po telefon i przycisnęła słuchawkę ramieniem do ucha.
– Tak! Słucham? – prawie warknęła, nie kryjąc rozdrażnienia.
W słuchawce panowała przez chwilę cisza. Potem odezwał się słaby, piskliwy i
załamujący się głosik:
– Kathy, kochanie! Jak dobrze, że ciebie zastałam! – Tu nastąpiła przerwa, po
której w głosie rozmówczyni dało się wyczuć zwątpienie: – Kathy, czy to ty?
– Tak. – Kathy z największym trudem uświadomiła sobie, iż to jednak nie
Malcolm. – Ciocia Margaret?
Od razu rozpoznała ją po glosie. Rzecz jednak w tym, że ciocia Margaret nigdy
do niej nie dzwoniła, a tylko pisała uprzejme, chaotyczne listy. Pajęczynowatym
charakterem pisma na szarobiałym papierze, który pachniał leciutko lawendą.
– Stało się coś?
– Chodzi o mój kościół, w Vermont. Przyjechałam tu na Boże Narodzenie, a
wczoraj wybuchł pożar... Kościół spłonął... No, niezupełnie, ale jest mocno
zniszczony. Wszędzie osmolone drewno i swąd spalenizny... – Głos ciotki
Margaret zadrżał, głęboko westchnęła. – No cóż, to wygląda naprawdę okropnie –
kontynuowała już spokojniejszym głosem – a ile przy tym zamieszania!
Dziennikarze na każdym kroku. Kręcą się, zadają pytania i pstrykają zdjęcia... Tak
jak byśmy wszystko zaaranżowali specjalnie dla nich... Kochanie, czy przeglądałaś
poranną gazetę?
– Tak. Dlaczego pytasz, ciociu?
– Powinno być w niej zdjęcie. Powiedziano nam, że nasz biedny stary kościół
znalazł się na pierwszych stronach gazet w całym kraju. Biorąc pod uwagę, że w
dzisiejszych czasach wszystko jest drukowane w kolorze oraz że ten kościół,
typowa stara świątynia Nowej Anglii, faktycznie jest śliczny i pięknie położony.
Cóż, wygląda na to, że nasze nieszczęście było spełnieniem modlitw wielu
wydawców. Oczywiście, jeśli ci ludzie potrafią się modlić, bo ja osobiście bardzo
w to wątpię... Powiedziano nam, że to słaby dzień dla środków masowego przekazu
– ciągnęła ciotka, a Kathy sięgnęła po gazetę, napinając sznur telefonu do granic
możliwości. – Bo niby nic szczególnego nie dzieje się w czasie pomiędzy Bożym
Narodzeniem a Nowym Rokiem i dlatego...
– Aha, jest zdjęcie. Na pierwszej stronie.
– A widzisz...
Jak na zdjęcie w gazecie, było wyjątkowo wyraźne. Ukazywało klasyczną
sylwetkę starego białego kościółka. Wejście zdobiły wieńce i girlandy. Na tle
błękitnego nieba łagodnie wznosiła się kościelna dzwonnica. Obrazek nadający się
na pocztówkę świąteczną. Jeśli pominąć ciemne smużki dymu wokół wieży oraz
jaskrawo-karminowe i żółte płomienie ognia. Pełna paleta barw. Wystarczająco
bogata, by ożywić najnudniejszą z możliwych, pierwszą stronicę gazety.
– Aha, widzę – powtórzyła.
– Sama więc rozumiesz. To ładny kościółek i dlatego pomyślałam, że... –
Ciotka Margaret przerwała na chwilę, aby nadać większą stanowczość swemu
kruchemu głosowi. – Niektórzy już z góry przesądzają, że trzeba go będzie
rozebrać... I właśnie dlatego do ciebie dzwonię.
– Żeby się poradzić? – spytała Kathy ostrożnie, wyczuwając, o co chodzi. –
Czyżbyś chciała...
– Tak, chcę żebyś tu wpadła – dokończyła ciotka Margaret, jakby z góry
zakładając, że niczego prócz przyjazdu Kathy nie mogłaby zaoferować. –
Pomyślałam, że może masz trochę czasu. Oczywiście, jeśli nic innego nie
zaplanowałaś na resztę weekendu. Byłoby jeszcze lepiej, gdybyś mogła poświęcić
nam dzień lub dwa więcej... Mogłabyś przyjechać i rzucić okiem? Zorientowałabyś
się, co nam tu zostało. W końcu, to przecież twoja specjalność, prawda? I powiesz,
czy to warto ratować. Oczywiście, zamieszkasz u mnie, byłabyś moim najmilszym
gościem. Jeszcze nigdy u mnie nie byłaś... – dodała przymilnie. – Proszę cię,
przyjedź. To naprawdę ważne...
– Ale... – Kathy zawahała się.
– Kłopot? – podsunęła ciotka. – Kochanie, nawet nie myśl tak. Jaki tam kłopot?
Żyję tu sobie spokojnie, a poza tym, nikomu nawet nie pisnęłam słowa o całej
sprawie. Wiemy o tym tylko my dwie, no i ma się rozumieć Emma, moja
pokojówka. No powiedz, że przyjedziesz! Jakby to było dobrze, gdybyś mogła
powiedzieć, co sądzisz o możliwości odbudowy naszego biednego kościółka... –
Głos ciotki Margaret zaczął znowu drżeć. – Brałam ślub w tym kościele –
wyjaśniła, sumitując się. – Widzę go z mojego okna, poprzez otaczającą zieleń.
Stanowi nieodłączną cząstkę mojego życia tutaj. Nie przeżyję chyba, jeśli go
rozbiorą. Jeśli istnieje jakakolwiek szansa... Nie sądzisz, że to po prostu cud, że
akurat ty znasz się na tych sprawach? Proszę cię! Powiedz, że przyjedziesz!
Kathy nie miała wyboru. Automatycznie zapisała niezbyt dokładnie podany
adres i odłożyła słuchawkę. Zawdzięczała starszej pani zbyt wiele. Nie mogła
odrzucić tak uprzejmej prośby. Ciotka Margaret była przy niej wtedy, gdy inni
odeszli. Oczywiście, mogła poświęcić kilka wolnych dni, skoro, jak to określiła
ciotka, swoją obecnością nie sprawiłaby nikomu najmniejszego kłopotu. Niezły
eufemizm, pomyślała Kathy i uśmiechnęła się słabo.
Słowo „kłopot" nie byłoby tym, które wybrałaby Kathy, aby opisać nurtujące ją
obawy związane z...
– Nie sądzę, żebym mogła wyjechać tak wcześnie... i jeszcze w sobotę. –
Zerknęła na Luce, ostatnią z długiej listy mieszkających u niej lokatorek studentek,
która właśnie weszła do kuchni.
Kiedy po raz pierwszy Kathy zdecydowała się podpisać umowę o wynajem,
zmusiły ją do tego koszty utrzymania lokalu. Toczyła wówczas zawziętą walkę o
spłatę zaciągniętych długów. Pożyczki zostały już spłacone, ale przyzwyczajenie
do oszczędzania pozostało. Co ważniejsze, podnajmowanie mieszkania miało tę
zaletę, że kiedy musiała wyjechać z miasta na parę dni w sprawach służbowych,
zawsze zostawał w domu ktoś, kto mógł nakarmić kota i podlać kwiaty. Obecność
drugiej osoby zmniejszała poczucie samotności, choć Kathy bardzo rzadko to sobie
uświadamiała. Skrywała to uczucie przed sobą. Wolała myśleć, że jest w pełni
niezależna; przyznanie się do samotności byłoby dopuszczeniem myśli, że nie
wszystko, co z taką pieczołowitością stworzyła, było doskonałe i że czegoś
najwidoczniej zaniedbała.
Przeważnie Kathy znajdowała współlokatorki za pośrednictwem biur wynajmu
mieszkań na Uniwersytecie Browna lub w Szkole Artystycznej na Rhode Island.
Obie uczelnie miały siedziby w pobliżu jej domu. Poza Carla, entuzjastką muzyki
rockowej, puszczającą heavy metal na cały regulator, Kathy na ogół dopisywało
szczęście w doborze lokatorek.
Jednak z Luce udało jej się najlepiej. Nawet po miesiącu wspólnego mieszkania
stanowiła doskonałe towarzystwo. Uczynna i miła dziewczyna.
Teraz Luce uznała, że woda jest dostatecznie gorąca, i również przygotowała
sobie kawę.
– Malcolm dzwonił, tak? – zauważyła, siadając naprzeciw Kathy przy
kuchennym stole. – Nikomu innemu nie przyszłoby do głowy dzwonić o tak
nieodpowiedniej porze.
– Też tak sądziłam – przytaknęła Kathy i uśmiechnęła się bez przekonania. Nie
pozwoliłaby sobie na głośne krytykowanie Malcolma. Był przyjacielem, nie tylko
pracodawcą. Łączyła ich zażyłość, torował jej drogę awansu i podtrzymywał na
duchu. Zbeształaby każdego, kto ośmieliłby się go choć trochę skrytykować.
Jednak według wyważonej opinii Luce Malcolm grzeszył zbytnią prostolinijnością.
Lokatorka wygłosiła swoje zdanie o nim z nutką poczucia humoru i na tyle lojalnie,
że nie uraziła Kathy.
– Jesteś w błędzie, tym razem to nie on.
– W takim razie kto?
– Ciocia Margaret.
– Masz jakąś ciotkę? Przecież, o ile pamiętam, mówiłaś mi, że nie masz
żadnych krewnych.
– Tak naprawdę ona nie jest moją ciotką. – Tłumaczenie po raz kolejny
prywatnych spraw było ceną, jaką musiała płacić za wciąż zmieniających się
lokatorów. – Wszyscy tak ją nazywają. Spotkałyśmy się... – Zawiesiła na chwilę
głos. Luce znała z grubsza historię jej życia. Opowiadała jej, jak dorastała na
Karaibach, jak po raz pierwszy przyjechała do Stanów mając osiemnaście lat... tym
niemniej nie widziała powodów, dla których miałaby wyjaśniać swojej lokatorce,
kiedy i dlaczego spotkały się z ciocią Margaret! – Spotkałyśmy się, kiedy po raz
pierwszy znalazłam się w Nowym Jorku – ciągnęła Kathy z nadzieją, że Luce nie
zauważyła wahania.
– Jest milutką staruszką, dobiegającą dziewięćdziesiątki.
Utrzymujemy kontakty, piszemy do siebie listy i zawsze ją odwiedzam, kiedy
jestem w Nowym Jorku.
– Dlaczego w takim razie zadzwoniła do ciebie przed ósmą? – Luce z trudem
opanowała ziewnięcie. – I to w sobotę rano?
– Przyjechała w rodzinne strony, a wczoraj spalił się u nich kościół. –
Odwróciła gazetę i popchnęła przez stół, ku Luce. Wstała i ruszyła do salonu po
atlas drogowy. – Prosiła mnie, żebym wpadła do niej na kilka dni. Mam obejrzeć
to, co pozostało, i zdecydować, czy budynek nadaje się do remontu.
– I co? Jedziesz?
– Hmm... nie widzę powodu, dla którego miałabym nie jechać – odparła Kathy,
która tymczasem wróciła do stołu i kartkowała atlas. Z roztargnieniem próbowała
znaleźć jakąś rozsądną trasę z Providence do południowo-zachodniego zakątka
Vermont. – Na razie nic specjalnego tu się nie dzieje...
– Ale jednak – nie ustępowała Luce – dokądś wyjeżdżasz, a nie należy to
bynajmniej do twoich obowiązków. W dodatku bez zaplanowania wszystkiego na
kilka dni naprzód. Nie mogę w to uwierzyć.
Jawna kpina dotarła do Kathy; podniosła głowę.
– Stać mnie jeszcze na spontaniczność – oświadczyła dumnie.
Chociaż Luce była od niej tylko trzy lata młodsza, Kathy czuła się przy niej
staro. Luce nie przywiązywała wagi do praktycznej strony życia. Impulsywna i
wolna duchem, pozwalała, by okoliczności same przynosiły rozwiązanie.
Dwudziestosześcioletnia Kathy była racjonalistką. Planowała każdy swój krok,
niestety, nie zawsze udawało się jej kontrolować bieg wydarzeń. Przed
ukończeniem osiemnastu lat wiodła życie wagabundy, przekonana, że ludzie są z
natury dobrzy...
– Nie widzę powodu, żeby nie jechać. Malcolma nie ma...
– A jak zadzwoni? – zauważyła oschle Luce.
– On nie wymaga, żebym przez cały weekend siedziała w domu, a poza tym
mam wobec ciotki Margaret dług wdzięczności – powiedziała Kathy z naciskiem.
– Nie sądzę żebyś była komuś coś winna – zauważyła Luce, przechyliwszy
głowę. – W życiu nie spotkałam nikogo tak niezależnego jak ty.
– Cóż, nie zawsze tak było – odparła Kathy i znów zajęła się szukaniem
sensownej drogi do East Hawley. Doszła do wniosku, że takiej nie ma. – Wyobraź
sobie, Luce, jest tu kilka dróg... Ale ja chcę pojechać na północny zachód, a drogi
prowadzą albo na zachód, albo na północ. Wieki miną, zanim tam dotrę! –
Zamknęła atlas z irytacją i wstała od stołu. – Lepiej się spakuję.
– Pomóc ci? – zapytała Luce, kiedy szły razem wąskim korytarzem do sypialni.
– Pewnie zabierasz swoje zwykłe rzeczy? – zwróciła się do Kathy, zdejmując jej
walizkę z najwyższej półki szafy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • dietanamase.keep.pl