Ekonomia według Kantora i Grotowskiego,

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Ekonomia według Kantora i Grotowskiego

Czy ktoś w Polsce zdaje sobie sprawę, że polski teatr zrewolucjonizował współczesną ekonomię, która - jak twierdzi np. Jeremy Rifkin - nie jest już gigantyczną fabryką, lecz sceną teatralną, na której sztuki reżyserują specjaliści od zarządzania i marketingu - pisze Piotr Piętak w Rzeczpospolitej.



«Zespół doradców premiera - z udziałem ekspertów firmy Ernst & Young - opracował raport na temat poziomu kapitału intelektualnego w Polsce, którego konkluzje brzmią następująco (Krzysztof Rybiński "Armaty kapitału intelektualnego" "Rzeczpospolita" 20 czerwca 2008 r.): "wiele wskaźników pokazuje, że w minionym okresie 19 lat transformacji nastąpił postęp w poziomie życia i dochodów Polaków, ale towarzyszył temu poważny regres w obszarze kapitału intelektualnego. () Znacząco wzrosła liczba studentów, ale jakość kształcenia jest niska". Od pięciu lat, jako doradca PiS, a także wiceminister w rządzie premiera Kaczyńskiego formułowałem takie same tezy i próbowałem uświadomić naszym politykom i elitom, że sytuacja naszego kraju jest pod względem edukacji wręcz katastrofalna, że nie nastąpił w Polsce postęp edukacyjny - jak twierdzi prezydent Rzeczypospolitej - lecz regres, że jesteśmy intelektualną kolonią Zachodu, że jak pisze autor artykułu: "obraz polskiego kapitału intelektualnego jest dramatyczny i jego niski poziom stanowi największą barierę cywilizacyjną w rozwoju naszego kraju".

Pytanie (z lekka prowokujące) dlaczego konkluzje ekspertów zagranicznej firmy i kogoś, kto pracował na Zachodzie 20 lat są identyczne i całkowicie sprzeczne z opinią panującą wśród polskiego społeczeństwa, jest retoryczne: dlatego, że zarówno eksperci, jak i ja, oceniając kapitał intelektualny w Polsce, oceniamy go z punktu widzenia obserwatora zewnętrznego, analizując obiektywne wskaźniki rozwoju (np. ilość patentów) i abstrahujemy od korporacyjnych analiz, które mają interes w lukrowaniu rzeczywistości i wykazują się absolutnym brakiem autokrytycyzmu.

Notabene autokrytycyzm to podstawowa cecha kultury europejskiej - klasyczny przykład takiego stanowiska w artykule "Matematyka nie tylko dla twardzieli" ("Rzeczpospolita" 21 maja 2008 r.), w którym czytamy: "Są dziedziny, w których Polska jest światową potęgą. Jedną z nich jest edukacja informatyczna".

Reżyserzy marketingu

Dlaczego jednak jest tak źle? Dlaczego powoli Polska staje się peryferiami intelektualnymi cywilizowanego świata? Otóż odpowiedź jest banalna i znają ją wszyscy: dlatego, że przez ostatnie 19 lat imitowaliśmy rozwiązania wypracowane na Zachodzie i co gorsza imitowaliśmy je bezmyślnie, zapominając, że w niektórych dziedzinach nasza kultura wypracowała rozwiązania, które u nas są całkowicie zapomniane, a na Zachodzie znają je wszyscy zainteresowani.

Czy ktoś w Polsce zdaje sobie sprawę, że polski teatr zrewolucjonizował współczesną ekonomię, która - jak twierdzi np. Jeremy Rifkin - nie jest już gigantyczną fabryką, lecz sceną teatralną, na której sztuki reżyserują specjaliści od zarządzania i marketingu. W ekonomii spektaklu produkcja dóbr kultury zmienia całkowicie organizację przedsiębiorstwa podporządkowując jego codzienną aktywność regułom gry obowiązującym w teatrze.

Dlatego też niektóre wyższe szkoły zarządzania - np. w Northwestern - wprowadziły do swojego programu nauczania podstawy sztuki dramatycznej. Menedżer XXI wieku musi być dobrym aktorem, bez umiejętności gry, bez umiejętności manipulowania ludźmi za pomocą głosu, ruchów ciała, bez perfekcyjnego opanowania gestu jako "nośnika sensu" nie mógłby on zarządzać dzisiejszym przedsiębiorstwem.

Zatrzymajmy się chwilę nad tym problemem. Socjologią "teatralizacji" życia zawodowego były prace Ervinga Goffmana, jej metodologią działalność awangardowych teatrów Grotowskiego i Kantora. Na pozór pytania nurtujące obu artystów nie mają nic wspólnego z tendencjami współczesnej - nam, nie im - ekonomii: w 1944 r. Tadeusz Kantor notował "doprowadzić twór teatralny do tego punktu napięcia, gdzie krok jeden dzieli dramat od życia, aktora od widza" i po 30 latach tworzenia widowisk w teatrze Cricot 2 w następujący sposób podsumowuje swoją sceniczną filozofię: "Dramat na scenie musi się nie dziać, ale stawać, rosnąć w oczach widzów. Dramat się staje. Musi się stworzyć wrażenie jakoby rozwój wypadków był samorzutny i nieprzewidzialny". Dokonując destrukcji teatru jako sztuki obaj wybitni artyści wyczuleni są jednocześnie na jego potęgującą się obecność w życiu.

Swoimi przedstawieniami i autokomentarzami Kantor i Grotowski przerzucają pomost pomiędzy epoką, kiedy teatr był jeszcze teatrem, a życie życiem i naszymi czasami, kiedy najlepszą sztuką - co prawda coraz mniej zrozumiałą - jest codzienna egzystencja. To nie przypadkiem w ich przedstawieniach widzowie stają się aktorami, a scena i widownia są instalowane w szatni, gdzie wszyscy razem odgrywają życio-teatr.

Kiedy gramy? Kiedy jesteśmy - i czy jest to w ogóle możliwe - autentyczni? Pytania pisarza Witolda Gombrowicza stają się obsesją reżysera Jerzego Grotowskiego. Śledząc eksperymenty Grotowskiego przeprowadzane w teatrze Laboratorium i jego kolejne inscenizacje - np. "Książe Niezłomny" czy "Apocalypsis cum figuris" - [na zdjęciu] widzowie stawiali sobie mimo woli pytania: dlaczego gest powitania przypomina często gest pożegnania, czy nasze ciało mogłoby się poruszać inaczej, dlaczego chodzimy na nogach, a nie na rękach?

To samo można powiedzieć o Kantorze, którego artystyczny wysiłek polegał głównie na zacieraniu wszystkich granic istniejących między sceną a życiem. Artur Sandauer, podsumowując jego działalność, stwierdził: "Stajemy wobec zjawiska paradoksalnego: teatru, który udaje, że teatrem nie jest, starannie wyreżyserowanego widowiska, które podaje się za próbę, działalności wreszcie reżysera, która chce uchodzić za improwizację - sztuki słowem, która chce stać się rzeczywistością".

Fachowcy od marketingu rozpoznają w tych zdaniach opis swojego życia zawodowego. Bo czymże innym jest współczesny akt kupna-sprzedaży jak nie "wyreżyserowanym widowiskiem", "teatrem, który udaje, że teatrem nie jest"? Kantor i Grotowski w trakcie kolejnych aktów destrukcji teatru, sceny, aktora tworzyli jednocześnie teologiczne scenariusze niezbędne do funkcjonowania kulturowego kapitalizmu, byli - zachowując wszystkie proporcje - jego Lutrem i Kalwinem, bez których (według analiz Maksa Webera) pojawienie się kapitalizmu przemysłowego byłoby praktycznie niemożliwe.

Uczmy młodzież Linuksa

Wpływ wybitnych polskich artystów nie był rzecz jasna porównywalny z historyczną rolą odegraną przez XVI-wiecznych teologów, lecz niewątpliwie przyczynili się oni do ukształtowania kultury gospodarczej nowej ekonomii i dlatego - między innymi - są tak wysoko cenieni na Zachodzie. Czy my jednak o tym wiemy? Czy zdajemy sobie sprawę, że nasza kultura i tradycja często zawierała odkrycia stanowiące bazę współczesnej ekonomii i (technologii także, o czym za chwilę)? Co z tego wynika dla nas?

Otóż, po pierwsze wynika z tego, że Ministerstwo Kultury jest także Ministerstwem Ekonomii, że inwestując np. w rozwój teatrologii, powinno się jednocześnie nawiązać współpracę ze szkołami zarządzania, a także opracowywać wspólne programy rozwoju z Ministerstwem Gospodarki, ponieważ wszelkie innowacyjne działania inicjowane są w "gospodarce napędzanej wiedzą" na przecięciu sztywnego resortowego funkcjonowania naszych ministerstw, po drugie państwo powinno inwestować w całość kultury i stworzyć wspólnie z przedsiębiorstwami instytuty badające zależności między np. reklamami i polską poezją. Przecież reklamy odwołujące się do tradycji polskiej groteski są oglądane najchętniej.

Lekceważenie - w okresie transformacji - całej naszej tradycji intelektualnej doprowadziło do tego, że nawet odkrycia logiczne twórców szkoły lwowsko-warszawskiej Łukasiewicza, Leśniewskiego, Tarskiego - tak podziwiane w Europie i USA - są u nas praktycznie nieznane. A odkrycia te zrewolucjonizowały zasady programowania. We Francji już w szkołach średnich licealiści uczą się zapisywać działania matematyczne w formie "l'expression polonaise".

Słynne wyrażenie, które zna każdy informatyk "i ++", było wymyślone właśnie przez polskich logików i wykorzystane po raz pierwszy w budowie systemu Unix, starszego brata Linuksa, systemu, który w przeciwieństwie do Windowsa umożliwia czytanie programów informatycznych, czyli umożliwia zrozumienie jak - na jakich zasadach - zbudowany jest komputer, Internet.

Nauka tego systemu w szkołach średnich jest moim zdaniem podstawowym warunkiem wyrwania naszego kraju z niszy cywilizacyjnej, w jakiej w tej chwili się znajduje. Dlaczego? Istnienie małych i dużych przedsiębiorstw zależy - o wiele bardziej niż w przeszłości - od stopnia autonomii ich personelu. Znikają hierarchiczne struktury, upowszechnia się coraz bardziej horyzontalny typ relacji organizacyjnych, w których zakres odpowiedzialności każdego pracownika wzrasta niepomiernie w porównaniu z zasadami pracy obowiązującymi w przedsiębiorstwie XX w.

Ciągły eksperyment

W tych warunkach wartość pracownika nie jest wyznaczona tylko przez studia wyższe, lecz także przez typ otrzymanej w szkole edukacji. W elektronicznej ekonomii pracownik musi umieć przystosować się do ciągle zmieniającego się kontekstu ekonomicznego i technologicznego, co wymaga stałego podnoszenia kwalifikacji. Warunkiem skutecznej pracy jest szybkość, z jaką analizuje się i absorbuje zmianę, ponieważ zmiana jest cechą charakterystyczną naszej cywilizacji.

Paradoksalnie, doskonała znajomość i ciągłe używanie tylko jednego systemu operacyjnego (Windowsa) utrudnia - a czasami wręcz uniemożliwia - naukę innych opartych na odmiennych zasadach oprogramowań. Ekonomiści nazywają to zjawisko blokadą innowacyjną. Dlatego pluralizm metodologiczny w nauczaniu informatyki jest konieczny właśnie z punktu widzenia praw rządzących ekonomią elektroniczną, szkoła powinna uczyć uczenia się. Ciągła nauka - to jest aksjomat XXI wieku - stała się częścią naszego życia zawodowego i codziennego.

W opinii ekonomistów to system edukacyjny decyduje o miejscu zapóźnionych cywilizacyjnie społeczeństw - takich jak Polska - w światowym podziale pracy. Czy jest jednak możliwe - biorąc pod uwagę ilość godzin przeznaczonych na naukę informatyki w szkole - zaznajomienie uczniów z dwoma systemami operacyjnymi, co oprócz ewidentnie korzystnej dla pedagogiki wykładu różnorodności metodologicznej, umożliwiłoby również praktyczne zrozumienie przez młodzież zasady konkurencji, na której oparta jest współczesna ekonomia? Byłby to niewątpliwie eksperyment, ale nauczanie informatyki jest ciągłym eksperymentem.

Konkurencja informatyczna - gdyż używając różnych systemów uczniowie porównują je i oceniają - w szkole jest ważna także z innego powodu: gwarantowałaby niezależność programów szkolnych od strategii marketingowej przedsiębiorstw produkujących oprogramowania oparte na prawie własności. Powszechnie wiadomo, że przedsiębiorstwa te traktują systemy edukacyjne jako doskonałe narzędzia do zaznajamiania i - co gorsza - do przyzwyczajania uczniów do używania w przyszłości swoich produktów.

Jeżeli uważamy, że celem nauki informatyki w szkole nie jest wychowywanie konsumentów używających automatycznie - czyli bezmyślnie - oprogramowań potężnych firm takich jak Microsoft, lecz kształcenie podstaw metodologicznych informatyki i nabywania umiejętności obsługiwania narzędzi informatycznych zbudowanych według różnorodnych zasad, to wniosek wydaje się być oczywisty. Dodam, że nauka Linuksa przyczyni się do matematyzacji edukacji. To są reformy niezbędne, niestety, aby je przeprowadzić, trzeba zrezygnować z resortowego zarządzania naszym krajem, ponieważ Ministerstwo Edukacji mogłoby wprowadzić naukę Linuksa tylko za pomocą MSWiA, które jest także ministerstwem informatyzacji.

Każda próba reformy - próbowałem, to wiem - nauczania informatyzacji rozbija się o strukturę naszego rządu opartego na resortowych ministerstwach, które są wcielonym zaprzeczeniem współczesności. Zlikwidujmy "Polskę resortową", to wtedy będziemy mogli zacząć rozmawiać o kapitale intelektualnym w Polsce.

Autor jest informatykiem, był doradcą PiS i wiceministrem w MSWiA od 8 maja 2006 r. do 21 listopada 2007 r.»

"Ekonomia według Kantora i Grotowskiego"
Piotr Piętak
Rzeczpospolita online/26.06
27-06-2008

Porozmawiajmy o Grotowskim

Aktorzy Laboratorium nie byli pozostawieni samym sobie, gdy mieli jakieś problemy, kłopoty. Mieli zapewnioną pomoc w każdej sytuacji, np. w teatrze był zatrudniony lekarz sportowy. Swoją nagrodę państwową za reżyserię "Apocalypsis cum Figuris" Grotowski podzielił równo na wszystkich, a była to mniej więcej równowartość jej, Stefanii, trzech pensji. A tak w ogóle to nie brał nigdy za reżyserię dodatkowego wynagrodzenia. Sądziła, że tak jest we wszystkich teatrach, ale później przekonała się, że nie - opowieść Stefanii Gardeckiej o pracy z Jerzym Grotowskim.



«W przyszłym roku spotykają się trzy rocznice: 50 rocznica objęcia kierownictwa Teatru 13 Rzędów w Opolu przez Ludwika Flaszena i Jerzego Grotowskiego, 25 rocznica jego samorozwiązania (już jako Teatru Laboratorium) oraz 10 rocznica śmierci głównego animatora Laboratorium. Minister kultury oraz prezydent Wrocławia podpisali już porozumienie w sprawie realizacji Roku Grotowskiego 2009. Koordynatorem obchodów będzie wrocławski Instytut im. Jerzego Grotowskiego. Również w Trójmieście znaleźli się entuzjaści wielkiego maga teatru, którzy powołali własną instytucję i własny program, przybliżający nam przede wszystkim osobę Grotowskiego.

Pierwsze odsłony już zostały otwarte. Oprócz pokazu dokumentalnych filmów odbyły się żywe spotkania, m.in. ze Stefanią Gardecką, osobą "obrotową", do załatwiania bardzo różnych spraw, jak to sekretarka. O wypłakanym paszporcie, wypalonej dziurze w berecie, zakładaniu Podstawowej OrganizacjiPartyjnej i swoich innych przygodach w Teatrze Laboratorium opowiada Tadeuszowi Skutnikowi Stefania Gardecka:

Na dzień dobry" młoda dziewczyna usłyszała od głównej księgowej, że sala na II piętrze jest "miejscem świętym", którego progu nie wolno jej i nikomu przekraczać - oprócz aktorów. Tą przestrzenią była sala prób. Laboratorium. I progu tej sali nigdy przez prawie 20 lat nie przestąpiła, jak tylko podczas przedstawień.

Gdy codziennie przechodziła obok tych drzwi - Laboratorium - wyobrażała sobie, że krzątają się tam ludzie w białych kitlach i coś robią z retortami, kolbami, palnikami, że coś tam wytapiają. Było to naiwne, ale w końcu nie tak odległe od prawdy, dopiero po latach mogła powiedzieć, że on w tym laboratorium rzeczywiście wytapiał z ludzi złoto, i że nie była to przenośnia.

Nowe energie

Po podróży do Indii Grotowski tak się przetransformował fizycznie, że trudno było go poznać na lotnisku w Warszawie. A potem we Wrocławiu. Na ten temat krąży sporo anegdot. Ale nie była to tylko zmiana wyglądu zewnętrznego, również inna przemiana. To jest temat do odrębnych dywagacji.

Było coś takiego w Grotowskim, co dawało ludziom zapał, energię, siłę przebicia. Wiedziała, że musi wszystko załatwić, nie może mu powiedzieć, że coś jest niemożliwe do zrobienia. Po prostu to nie uchodziło. To był jej punkt honoru; podejrzewa, że wszystkich. A czasem nie było to tak łatwe, szczególnie w tamtych czasach. Ale przekonała się, że jeżeli naprawdę chce się coś zrobić, to człowiek pokona wszelkie przeszkody. A i też osoba, do której się zwracasz z tym, czując twoją determinację, sama znajduje też drogi wyjścia, pomaga ci. Ponadto to, że musiała pokonywać swoje własne ograniczenia, też dawało jej satysfakcję. Wkładała swój czerwony beret i ruszała do walki. Ten obrzęd nakładania beretu z całą powagą i zrozumieniem obserwował Grotowski, dla niego, który zwiedził wiele różnych miejsc na świecie, musiał mu się kojarzyć z innymi obrządkami.

Pamięta, kiedyś miała załatwić Grotowskiemu pilne wydanie paszportu. Zależało to od Pagartu, była to agencja rządowa, która załatwiała wyjazdy zagraniczne artystom i instytucjom kulturalnym, i u niej zdeponowane były paszporty służbowe. Zwykle czekało się 6 tygodni. Trafiła tam na mur przepisów. Trzeba złożyć wniosek i może za sześć tygodni... A potrzebowała za trzy dni. Grotowski czekał już na walizkach w hotelu. Wtedy siadła na korytarzu biura i zaczęła płakać; ze zmęczenia, złości, głodu i że nie dała rady. Płakała tak właściwie dla siebie. I wtedy zauważyła przez to zakratowane okienko, przy którym się załatwiało sprawy, że panie urzędniczki przyglądają się jej. Ale było to jej już obojętne. Za chwilę otworzyły się jednak drzwi i jedna pani powiedziała: pan dyrektor chce panią widzieć. Był to człowiek typu stary wojak, dość rubaszny, powiedział, że wyda paszport, ale wpierw chce poznać sławnego Grotowskiego, bo już wszystkich zna, a jego nie. Grotowski ubrał się w czarny garnitur, w pożyczoną nylonową koszulę i także pożyczony krawat na gumce. I na wizycie, przy której była obecna, szef biura paszportowego opowiadał żołnierskie kawały, a Grotowski wyrafinowane dowcipy.

Grot i zespół

Aby ocalić teatr od rozwiązania w Opolu, postanowiono stworzyć POP PZPR (bo instytucji z podstawową komórką partyjną nie można było zlikwidować), do której zapisała się większość (z wyjątkiem Mai Komorowskiej, gdyż hrabiance nie uchodzi zapisywać się do partii, jak mówił Grotowski, i Ludwika Flaszena). Ale w sprawach artystycznych Grotowski był nieugięty. Nikt z władz nie był w stanie mu narzucić niczego w tych sprawach.

Obszerny temat to "Grotowski i zespół". Bardzo dbał o aktorów, jak i o wszystkich. Nie było u niego gwiazd; nawet Ryszard Cieślak nie był traktowany jak gwiazda (jemu zresztą odstąpił swoje mieszkanie, a sam poszedł mieszkać do hotelu, ale dlatego, że Rysiek już miał żonę i dziecko). Gdy jego pierwsze mieszkanie we Wrocławiu zostało okradzione z jakichś drobiazgów, bo nie miał kosztowności, już nigdy nie wrócił do niego. Otrzymał następne, jeden pokoik w centrum przy ruchliwej ulicy.

W końcu i to odstąpił stażyście z Kolumbii, który przyjechał z żoną i małym dzieckiem. Zamieszkał w teatrze, sypiał najpierw w kancelarii na kanapie, a później w innym pomieszczeniu, gdzie miał drewniany podest zasłany kocem i śpiwór. A gdy już teatr miał obiekt pod Oleśnicą, w lesie, bez prądu, ogrzewania i wody - wówczas tam mieszkał i pracował razem z innymi, także zimą, i tam właśnie zastał ich stan wojenny.

Aktorzy nie byli pozostawieni samym sobie, gdy mieli jakieś problemy, kłopoty. Mieli zapewnioną pomoc w każdej sytuacji, np. w teatrze był zatrudniony lekarz sportowy.

Swoją nagrodę państwową za reżyserię "Apocalypsis cum Figuris" podzielił równo na wszystkich, a była to mniej więcej równowartość jej, Stefanii, trzech pensji. A tak w ogóle to nie brał nigdy za reżyserię dodatkowego wynagrodzenia. Sądziła, że tak jest we wszystkich teatrach, ale później przekonała się, że nie.

Jacek Zmysłowski, gdy poważnie zachorował, znalazł się w rękach najlepszych lekarzy w USA. Grotowski użył swoich kontaktów, osobiście telefonował do lekarzy w Nowym Jorku - co w tamtym okresie nie było takie proste, bo na połączenie czekało się po kilkanaście godzin - i wszyscy czekali na to połączenie, cały zespół. Zmysłowski nie został pozostawiony samemu sobie. Później organizowana była pomoc finansowa na operację, załatwiono też wyjazd jego żonie z małą córeczką. Żona była z Jackiem do końca. Miał 28 lat...

Rekwizyt i proch

Każdy rekwizyt i kostium traktowany był z szacunkiem - przekonała się o tym na swoim pierwszym wyjeździe. Podczas pobytu w Londynie, po którymś wystawieniu "Księcia Niezłomnego" zbierała razem z organizatorką londyńską kostiumy, które były mokre od potu. Chciała szybciej osuszyć beret Stanleya (Staszka Ścierskiego). Położyła na lampie i nie pomyślała, że może wypalić się dziura. Została wezwana do Ryszarda Cieślaka, który wówczas zastępował Grotowskiego (Grotowski wyjechał do USA). Stał na podwyższeniu (bo tak skonstruowana była scena i widownia), a ona u podnóża, ubrany już w prywatny strój, palił papierosa i zapytał ją, czy zdaje sobie sprawę, co zrobiła. Ona odparła: wypaliłam dziurę w berecie, tonem "wielkie mi rzeczy". (A był to jej pierwszy wyjazd). Jutro kupię w sklepie mu nowy.

Na to Ryszard się wściekł, zaczął coraz szybciej chodzić, podniesionym głosem mówić - dla pani jest to zwykły beret, ale to jest jak relikwia, rzecz święta, tam jest nasza krew, pot, łzy, a dla pani to jest zwykły beret. Czuła, że popełniła coś niegodnego, coraz bardziej zapadała się w sobie, patrząc na podłogę, pomyślała nawet, czy nie rzucić się na nią w akcie pokuty, ale nie miała śmiałości. W tym momencie odezwał się Staszek Ścierski - który stał tam cały czas - i powiedział: Rysiek, daj jej spokój, ja mam drugi beret. Od tego jednak czasu każdy kostium, rekwizyt był dla niej rzeczą świętą.

I gdy Cieślak umarł w Stanach i jego prochy w urnie znalazły się w sali teatralnej we Wrocławiu, na podeście z "Księcia Niezłomnego" [na zdjęciu], na którym ktoś położył czerwony całun z "Księcia", białą laskę i czarny płaszcz z "Apocalypsis cum Figuris", a wokół stały ławy gregoriańskie z "Apocalypsis", myślała o tamtej chwili z Londynu, gdy na nią krzyczał za ten spalony beret. Krew, pot i łzy.

Wszedł Pan Pikiński, gospodarz z Brzezinki, zaprzyjaźniony z Cieślakiem, przeżegnał się, zaczął się modlić i płakać po cichu. W tym momencie miejsce to stało się kościołem. Ona stała przy oknie, aby mu nie przeszkadzać, a wszedł mały roześmiany chłopiec (jej syn Piotr) i zapytał: a co wy tu robicie? Zauważył urnę i zapytał: a co to za skrzynka? Powiedziała mu, że to urna z prochami Ryśka Cieślaka, a on na to, śmiejąc się: to tak mało zostało z człowieka? Pomyślała wówczas: a "czy warto było biec, aby sięgnąć linii horyzontu"? - jak kiedyś odpowiedział w wywiadzie Margareth Croydon na pytanie, czym dla niego jest aktorstwo.

W ten sam dzień, wędrując schodami na III piętro, zobaczyła zgrabną sylwetkę dziewczyny (Maja Komorowska) w obcisłych czarnych spodniach, szorującej szczotką ryżową drewniane schody, z góry na dół (nie było wtedy mopów, rok 1966). Nie było też sprzątaczki w tym okresie i każdy miał dyżur na sprzątanie.»

"Porozmawiajmy o Grotowskim"
not. Tadeusz Skutnik
Polska Dziennik Bałtycki nr 266/14.11.
18-11-2008

 

... [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • dietanamase.keep.pl