Elżbieta Sujak, Zachomikowane

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

DLACZEGO „NIE” DLA ANTYKONCEPCJI

 

Elżbieta Sujak

 

Znak. - 1995, nr 8, s. 48 – 52

 

              Mojej lekturze artykułu prof. Paszewskiego towarzyszyło poczucie niedosytu argumentacji i narastający stopniowo wewnętrzny opór. Autor podważa argumenty stosowane przez pisarzy występujących przeciw antykoncepcji ze stanowiska filozofii i etyki, powołuje się na Katechizm Soboru Trydenckiego i jego kategoryczne sformułowania, przywołuje różnice zdań, jaka pojawia się w powołanej przez Pawła VI Papieskiej Komisji Studiów Problemów Rodziny, Populacji i Przyrostu Naturalnego jeszcze przed opublikowaniem Humane vitae. Wiadomo, że był to okres wielkiego entuzjazmu całego cywilizowanego świata dla właśnie wprowadzonej w użycie „pigułki”, hormonalnego środka blokującego owulację u kobiet. Wydawało się wtedy, że człowiek rychło stanie się dysponentem idealnego środka regulującego płodność – triumfalnie mówiono o ludzkiej dominacji nad naturą fizyczną człowieka. „Antykoncepcja reguluje poczęcie przez proste czynienie aktów seksualnych niepłodnymi.”

              Prof. Paszewski traktuje metody antykoncepcji z całym zaufaniem jako metody doskonałe, eliminujące po prostu płodność na dowolny czas, wolne od jakichkolwiek działań ubocznych i niezamierzonych skutków. Tak więc pierwszy problem wywołujący opory to sama antykoncepcja w jej aktualnie medycznie opracowanym kształcie. Drugi temat, również wyzwalający opór, to koncepcja małżeństwa, które zgodnie z wymową artykułu wydaje się być wypracowaną kulturowo, prawnie i akceptowaną religijnie formą życia seksualnego, w którym centralną wartością (ze względu na swe znaczenie jednoczące) jest spontaniczność współżycia przy kontrolowanej resp. wyłącznej płodności. Autor stwierdza, że:

                           

życie seksualne człowieka jest skomplikowaną grą wielu elementów, które nie dadzą się upakować w ontologiczne szufladki… Może właściwym aktem jest zawiązanie się między parą osób trwałej miłości, zaś zaangażowanie się w stosunki jest w znacznym stopniu spontaniczną konsekwencją tego aktu, następującą w sprzyjających ku temu okolicznościach, gdzie zasadniczą rolę grają uczucie i wzajemna atrakcja, a nie namysł? Miłość małżeńska rozumiana jako „permanentny akt” dostarcza właściwego kontekstu, aby takie spontaniczne zachowania były budujące, a więc moralnie właściwe. Im więcej jest tej spontaniczności i im mniej uwarunkowań, tym lepiej dla jednoczącej funkcji płciowości. W tej spontaniczności zawiera się też otwarcie na prokreację, o którą tak zabiegają moraliści, i trzeba stwierdzić, że szczęśliwi są ludzie będący w sytuacji, w której limitowanie potomstwa nie stanowi uwarunkowania ich współżycia.

              Jest to sytuacja idealna, niestety, ma ona miejsce stosunkowo rzadko. W rzeczywistości współżycie seksualne większości małżeństw ma różne uwarunkowania, które ograniczają jego spontaniczność i zaburzają „totalność” wzajemnego oddania, a przez to negatywnie odbijają się na jednoczącej roli tego współżycia.

 

Tyle autor artykułu, a mnie brakuje tu chrześcijańskiej wizji małżeństwa jako wspólnej drogi życia i realizacji osobistego powołania do rozwoju. W tej koncepcji współżycie seksualne jest rzeczywiście czynnikiem jednoczącym i pogłębiającym więź małżeńską – przecież jednak ani jedynym, ani najistotniejszym. Jego rola w różnych okresach życia bywa różna, nie ulega jednak wątpliwości, że z biegiem lat schodzi na dalszy plan wobec psychicznego poczucia przynależności i wspólnoty, przyjaźni i wzajemnej opiekuńczości. Gdy w rozwoju pary małżeńskiej brak tych elementów małżeńskiej miłości, samo biologiczne przekwitanie i starzenie się staje się istotnym zagrożeniem więzi, która w swym założeniu ma łączyć dwoje ludzi przez całe życie. Rozwój miłości w małżeństwie polega właśnie na stopniowym przeniesieniu punktu ciężkości z elementów zmysłowych na kontakt psychiczny, który staje się nadrzędny w stosunku do współżycia seksualnego (które ma być przede wszystkim sposobem wyrażania miłości, a nie nią samą). Właśnie kontakt psychiczny o wiele bardziej decyduje o satysfakcji i poczuciu szczęścia niż satysfakcja seksualna, często u kobiet niestała i chwiejna. Wykazała to już w latach sześćdziesiątych socjolog Hanna Malewska, której respondentki (w liczbie ponad 36% badanych) oceniały swoje małżeństwa jako „szczęśliwe” i „bardzo szczęśliwe” przy „niskiej” i „bardzo niskiej” satysfakcji seksualnej. Jak się ma do tego pogląd prof. Paszewskiego, że „wystarczy, by jedna z osób nie doznawała radości, aby stosunek stracił znaczenie jednoczące”? Czyżby prawda o radości, jaką sprawia dawanie radości osobie umiłowanej, miała być dostępna w małżeństwie tylko kobiecie?

Integracja seksualna jest odrębnym torem dojrzewania osobowego człowieka. „Dopiero określone wychowanie i samowychowanie może doprowadzić do integracji popędu erotycznego, uczucia i odpowiedzialności w dojrzałą miłość. To jest właśnie istota integracji seksualnej, integracji, nad która trzeba pracować całe życie…” – stwierdza autor. Znaczna część tego procesu dokonuje się w czasie trwania. Ważnym elementem tego procesu jest stopniowe obejmowanie świadomością najpierw własnej tożsamości płciowej, impulsów pożądania, rodzących się uczuć, a także własnej płodności i akceptacja wszystkich tych elementów bez lęku przed nimi. Dopiero bieżąca świadomość własnego przeżywania (i płodności) pozwala na objęcie nad nimi panowania (a nie lękliwego tłumienia). Do dojrzałości psycho-seksualnej należy zdolność do rezygnacji z aktywności seksualnej dla uznanych racji, bez dysforycznych reakcji typowych dla frustracji.

              Nie negując istotnej roli jednoczącej współżycia seksualnego (prawo kościelne uznaje za nieważne małżeństwa osób pozbawionych zdolności do współżycia) i jego prymat wobec znaczenia prokreacyjnego (prawo kościelne akceptuje małżeństwa osób niepłodnych), trzeba przyjąć, że w różnych okresach życia, w różnych sytuacjach losowych współżycie staje się elementem drugorzędnym i musi zostać czasowo lub trwale zaniechane. Wymienię tu jako najczęstsze przyczyny okresy zaawansowanej ciąży, połogu, choroby i oddalenia losowe. Potrzeby seksualne człowieka nie wymagają zaspokojenia pod groźbą zagrożenia życia czy zdrowia, a zdolność odraczania ich zaspokojenia jest sprawnością, którą nabywa się w młodym wieku, i jest istotnym elementem dojrzałości człowieka. Taka dojrzałość zakłada przyrzeczenie wierności małżeńskiej.

              Progiem miłości małżeńskiej jest akceptacja: przyjęcie współmałżonka takim, jaki jest: z jego cielesnością, zdolnością wyborów i zdolnością działania, z jego powiązaniami uczuciowymi z innymi, między innymi jego rodziną, przyjaciółmi itp. – a także z jego ograniczeniami. Do cielesności niewątpliwie należy płodność jako istotna cecha osoby. I tu właśnie w akceptacji obowiązuje zasada nierozdzielności: zakwestionowanie jednej z cech narusza poczucie akceptacji. Nieakceptacja płodności, wyrażająca się w tendencji do jej wyeliminowania, stanowi naruszenie więzi w małżeństwie. Nie stanowi go akceptacja naturalnego cyklu płodności i liczenie się z nim w gospodarzeniu płodnością, wyborze terminu poczęcia dziecka lub też rezygnacji z rodzicielstwa, czasowo czy trwale. Istotną rolę gra tu świadomość płodności, stałej u mężczyzny, u kobiety bieżącej, zawsze zależnej od przebiegu cyklu hormonalnego. I doprawdy, nie jest to już dziś tylko kwestia termometru, tak sądzono w latach sześćdziesiątych. Dojrzała świadomość własnej płciowości (wciąż aktualnej) dyktuje zachowania: zachęta czy unikanie, zależnie od wyboru, a nie impulsu.

              Kult spontaniczności w życiu seksualnym jest naturalny dla niedojrzałości psycho-seksualnej, czasem bywa nazywany wolnością, a ściślej chodzi tu o nieskrępowanie przewidywaniem skutków działania i poczuciem odpowiedzialności. Ten kult spontaniczności zwraca się przeciwko płodności z utopijnym pragnieniem zupełnie nieszkodliwego obezpłodnienia. Tymczasem nie jest bez znaczenia, czyją płodność się eliminuje. W popularnym niemieckim tygodniku znalazłam kiedyś artykuł zatytułowany „Dlaczego żaden mężczyzna nie zgodziłby się na zażywanie pigułki antykoncepcyjnej?” Znamienne, że artykuł ten ukazał się w okresie nasilonej reklamy hormonalnych środków antykoncepcyjnych, blokujących owulację u kobiet. Tymczasem nie spotkałam się z doniesieniami o preparatach analogicznie eliminujących – choćby czasowo – zdolność zapładniającą mężczyzn.

              Istotnym celem antykoncepcji jest uzyskanie stałej dyspozycyjności seksualnej kobiety, co zapewnić ma pełną spontaniczność aktywności seksualnej w małżeństwie. Dyskusja na temat: dlaczego zgoda na metody naturalnego gospodarzenia płodnością, a niezgoda na antykoncepcję? – mogłaby toczyć się swobodnie na poziomie filozoficznym, gdyby antykoncepcja dysponowała środkami doskonałymi nie w znaczeniu eliminowania płodności, ale ze względu na nieszkodliwość w stosunku do zdrowia i samopoczucia psychicznego kobiety. Tymczasem jednak takich środków nie ma. Sama sytuacja obezpłodnienia jest upokarzająca dla osoby, której została ona narzucona (choćby i została zaakceptowana). Jest to najczęściej strona w małżeństwie podległa, a nie dominująca. We współżyciu takiej pary spontaniczność jest przywilejem strony dominującej, której potrzeby i impulsy dyktują inicjatywę współżycia. Strona podległa wcześniej czy później poczuje się traktowana instrumentalnie. Współżycie małżeńskie staje się już nie tylko jednoczącym wyrażaniem miłości, lecz także na przykład dla mężczyzny kompensacyjnym odreagowywaniem poprzez seks wielu frustracji życiowych, a więc wkracza w zakres nerwicowej patologii.

              Spontaniczność i równoległa ustawiczna dyspozycyjność seksualna nie sprzyjają rozwojowi psycho–seksualnemu człowieka ani integracji seksualnej. Utrwalają  przeżywanie impulsów erotyzmu – tak narzucanego dziś przez mass-media – jako potrzeb kategorycznie domagających się zaspokajania. W tej sytuacji jakże mówić o wierności czy o rezygnacji z seksualnego wyrażania miłości małżeńskiej. Ten sposób wyrażania w tej sytuacji konstytuuje się jako jedyny – tak że zrozumiała wydaje mi się rozpacz okaleczonej rozległym zabiegiem chirurgicznym kobiety, żalącej się, że „teraz jest już do niczego w małżeństwie” i „po co jej żyć”. Poczucie własnej wartości i możliwości bycia kochaną zostały u tej kobiety zredukowane do przydatności seksualnej. Kto wie, czy nie przez zablokowanie procesu rozwoju miłości małżeńskiej na poziomie głębokiej niedojrzałości, właśnie przez instrumentalne traktowanie. W tym widzę największe zagrożenie, jakie niesie antykoncepcja.

              Nie mniej ważne jest jednak i pytanie o samą antykoncepcję: czy zasługuje na zaufanie? Wykazano, ze dotkliwość objawów ubocznych środków blokujących owulację spowodowała, że większość kobiet odrzucała je po kilkunastu miesiącach stosowania. Późniejszy rozwój produkcji środków (już tylko umownie nazywanych antykoncepcyjnymi) wprowadził na rynek preparaty i przyrządy, których działanie wcale nie jest antykoncepcyjne, lecz inicjuje bardzo wczesne poronienie przez uniemożliwienie zagnieżdżenia się zarodka ludzkiego w najwcześniejszych fazach jego rozwoju. Nikt nie podniósł alarmu o nadużywanie słowa „antykoncepcja”, raczej zasłanie się nim ich działanie aborcyjne. Niektóre kraje trzeciego świata traktowane są przez „dobroczynnych” producentów jako poligony doświadczalne: bada się bliskie i odległe skutki uboczne zakładanych bezpłatnie (np. domaciczne kształtki o działaniu aborcyjnym) środków, wywołujących przewlekłe stany zapalne narządu rodnego – by móc w reklamach powoływać się na ich niską (?) szkodliwość.

              Wracając do tytułowego pytania: dlaczego „nie” dla antykoncepcji? – jako naczelny kontrargument chciałabym wskazać na zagrożenie utrwalania niedojrzałych faz rozwoju psycho-seksualnego człowieka – niekiedy faz bardzo prymitywnego odreagowywania napięć seksualnych na zasadzie działań odruchowych. Nie stanowią one warunków spełniania jednoczącego znaczenia współżycia seksualnego w małżeństwie – zagrożeniem bowiem pozostaje instrumentalne traktowanie ustawicznej dyspozycyjności i niedobór komunikacji na wyższym (niż aktywność seksualna odruchowa) poziomie. Rozwój dyktuje przekroczenie spontaniczności na rzecz porozumienia i przygotowywania jednoczących zbliżeń z pełną świadomością uwarunkowań, w tym także płodności. Rozwój zakłada także przekroczenie poziomu lęku przed własną płodnością przez poznanie jej praw i wprowadzenie do bieżącej świadomości w ten sam sposób w jaki świadomość rejestruje wahania nastroju uczucia i pragnienia erotyczne.

              Nie możemy z procesu rozwoju człowieka eliminować trudu wyuczenia, poszukiwania innych niż współżycie seksualne sposobów wyrażania miłości i przynależności wzajemnej ani nieuniknionych czasowych wyrzeczeń. Stanowią one drogę naturalnego dojrzewania w miłości i człowieczeństwie.

              Od chwili opublikowania encykliki Humanae vitae zachowuję głęboką wdzięczność wobec Pawła VI, że wbrew „raportowi większości” przyjął prymat powołania człowieka do rozwoju także w małżeństwie i przez małżeństwo nad zaspokajaniem doraźnych potrzeb. Minęły lata i niewiele się zmieniło: antykoncepcja nadal pozostaje szkodliwą dla człowieka alternatywą rozwoju. Powiedział ktoś, że panowanie nad naturą uzyskuje się tylko przez posłuszeństwo wobec jej praw. I pod tym chętnie się podpisuję.

              Do zadań Kościoła jako Ludu Bożego nie należy domaganie się zmiany ocen moralnych i zasad, które bywały, są i będą przekraczane – jesteśmy przecież ludem grzesznym i o twardym karku – ale raczej staranie o stwarzanie możliwości odpowiedniego przygotowania do małżeństwa, bieżącej pomocy i wsparcia psychicznego (mam tu na myśli dorastające do aktualnych potrzeb społecznych poradnictwo małżeńskie i rodzinne) dla borykających się z trudnościami małżeństw i rodzin oraz pomocy realnej (instytucjonalnej) dla rodzin podejmujących indywidualne powołanie do wielodzietności. A także o to, by seks nie stawał się aprobowanym i zalecanym, nawet młodzieży, uzależniającym „opium dla ludu”, jako namiastki sensu życia i rozwoju.

              Wypowiedź moja wyrosła z doświadczeń poradnictwa, w którym niejednokrotnie mogłam przez całe lata towarzyszyć losom i rozwojowi osobowemu wielu członków rodzin. Im właśnie zawdzięczam to, że nie czułam się zmuszona poddawać rewizji zasad zawartych w encyklice Humanae vitae, nawet gdy wielokrotnie obserwowałam błędy po stronie człowieka.

 

 

                                                                                                                              Elżbieta Sujak

 

ELŻBIETA SUJAK, dr med., psychiatra i neurolog, wydała: Sprawy ludzkie (1972), Rozważania o ludzkim rozwoju (1975). Mieszka w Lublińcu.

 

 

 

5

 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • dietanamase.keep.pl