Elizabeth A. Lynn - 03 - Dziewczyna z północy, Elizabeth A. Lynn

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

1

 



Elizabeth A. Lynn

 

 

 

 



 

 

Przełożył Dariusz Kopociński

 

 



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

redakcja: Wujo Przem

=2012=

 

Rozdział 1

 

Ależ ja cię nienawidzę! Sorren miała na myśli ocean. Męczyło ją letnie, przesycone solą powietrze. Od noszenia bransoletki z monetami, którą dostała od Arre na zakupy, zrobiła jej się czerwona pręga na ręce. Za nią na nabrzeżu jak dym szły w niebo zapachy ryb. W zatoce kołysały się żagle. Obok niej przetoczył się po wybojach pusty wóz, ciągnięty przez znużonego siwego muła. Flądry, przypomniała sobie. Za cztery dni mają być flądry.

Mijając kupców, stragany i sklepiki, szła przez bazar ku znajomemu wzniesieniu. Ocean mrugał i migotał, miedziany niczym talerz. Poranek był bezwietrzny, proporczyki wisiały nieruchomo przed kramami. Bruk na ulicach, choć rozgrzany, nie parzył jej stóp pokrytych twardym, zrogowaciałym naskórkiem. Gdy z niemałym mozołem wyszła na górę, bawełniana koszula lepiła się do piersi i pleców.

Przystanęła przy bramie rezydencji Medów, aby popatrzeć na panoramę miasta. Wśród zabudowań wyróżniała się czerwona kopuła tandżo. Kiedy odwróciła wzrok ku południowi, ujrzała błyszczący przestwór falujących wód, upstrzonych żółtymi żaglami statków rybackich. Na wschód i zachód od miasta rozciągały się plantacje bawełny. Nie mogła stąd dostrzec robotników z wielkimi worami na ramionach, lecz wiedziała, że oni tam są. Na północ od miasta ciągnęły się winnice; stamtąd właśnie przed siedmiu laty przybyła do Kendry. Rodzinne strony odwiedziła dwukrotnie: pierwszy raz, żeby pochwalić się nowym ubraniem i drugi, żeby wziąć udział w pogrzebie matki. Zjawiła się za późno, więc pożegnała się z nią nad mogiłą, próbując przypomnieć sobie wygląd spoczywającej w grobie osoby. Tak było cztery lata temu. Teraz, mimo starań, nie umiała przywołać z pamięci rysów twarzy matki.

Wielki, niebieski budynek na wschodzie, wzniesiony nad samym brzegiem rzeki, był gmachem błękitnego klanu. Łopotały przed nim niebieskie flagi, a sklepiki, kramy i wozy pyszniły się niebieskimi proporczykami, co świadczyło, że ich właściciele są szacownymi członkami gildii. Wozy obładowane beczkami z winem, pochodzącym z winnic Medów, były ozdobione wstążkami też w niebieskim kolorze. Za winnicami rozciągały się pola Galbareth, gdzie szumiało zboże. Jeszcze dalej leżały stepy, a za nimi góry. Sorren na chwilę zamknęła oczy i góry od razu wypiętrzyły się w jej wyobraźni – szare, twarde, niezłomne. Takie czasem jawiły jej się w snach.

Tymczasem Kendra leżała daleko od gór. Sorren otworzyła oczy. Kamień, który posłużył za budulec tandżo, pochodził aż z Czerwonych Gór, w czasie swej długiej wędrówki zobaczył miasto Szanan i kraje Asechów.

Odwróciła się do bramy. Strażnik przyglądał jej się ze swego stanowiska, dokąd sięgał cień drzewa kadawy.

– Dzień dobry – powiedziała.

Mruknął coś w odpowiedzi. Jego ciemnoczerwona koszula przesiąkła potem. Włócznię położył na kamieniu pod nogami. Zastanawiała się, co rzekłaby Pakse, gdyby wróciła znienacka z majdanu i zastała strażnika bez broni.

– Gorąco – zauważyła.

– Pali niemiłosiernie – potwierdził strażnik.

Skórka owocu kadawy leżała w rynsztoku niczym kawałek zielonej szmatki. Wszyscy strażnicy jadali na warcie kadawę, lecz ten jeden – młody, z krótkim jasnym wąsikiem – nie przywykł jeszcze odrzucać na bok skórek i nie zamierzał otworzyć jej bramy, dlatego wyciągnęła ręce, aby to zrobić samemu. On jednak zmienił zdanie i pośpieszył jej z pomocą. Spotkały się ich palce. Jego były wilgotne.

Minęła żelazną bramę.

– Dziękuję.

Znowu tylko mruknął. Strażnicy nie wiedzieli, jak się do niej odnosić. Była służebnicą, lecz Arre traktowała ją często jak córkę. No i dochodziła jeszcze Pakse...

Brama się zamknęła. Sorren ruszyła przez dziedziniec. Wzdłuż dróżki rosły kwiaty o kielichach zwieszonych smętnie wskutek upału. Jak zawsze, intrygował ją wzór płyt pod nogami. Przeszła obok niebieskiego, trochę nierównego trójkąta na czerwonym polu. Zastanawiała się, czy projektant celowo zniekształcił tę figurę.

Akurat gdy stanęła przed frontowymi drzwiami, te otworzyły się i na zewnątrz wyszedł mężczyzna. Wpadli na siebie. Bardziej po to, by się nie przewrócić, aniżeli okazać szacunek, Sorren przyklęknęła na jedno kolano.

Wyczuła znajome perfumy. Uniosła wzrok. To rzeczywiście był Izak. Czyż w miesiącu zbiorów nie powinien przebywać w winnicy, pilnując robotników?

– Przepraszam, panie.

Uśmiechnął się do niej.

– Nie szkodzi. – Jego łagodny głos zawsze kojarzył jej się z mruczeniem kota. Nie wpadł w gniew. Izak nigdy się nie złościł. – Zawsze patrz przed siebie, dziecko. Nie chciałabyś chyba zderzyć się z czcigodnym członkiem rady?

– Nie.

– No, właśnie. – Pogłaskał ją po głowie dłonią przybraną pierścieniami i odszedł w stronę bramy.

Sorren wstała i potarła obolałe kolano. Izak rozmówił się krótko ze strażnikiem; promienie słońca odbijały się od jego niebieskiej, jedwabnej tuniki. Zastanawiała się, czy każe strażnikowi wziąć włócznię.

Jego mięśnie wydawały się twarde jak kamień pod koszulą. Arre znowu będzie w złym humorze; po rozmowie z Izakiem zawsze chodziła nadąsana.

Sorren weszła do domu. Po chwili jej oczy przywykły do mroku. W długim, chłodnym korytarzu pachniało liliami. Na stoliku przy posążku Strażnika stała emaliowana waza z kwiatami. Sam posążek pojawił się tu niedawno; wykonał go rzeźbiarz Ramat – ten sam, który kierował pracami przy budowie wielkiej rzeźby w tandżo. Sorren pokłoniła się z szacunkiem. Kamienne usta uśmiechnęły się do niej, kamienne oczy zabłysły.

Zastanawiała się, jaki los spotkał stary posąg. Z pewnością nie został potłuczony, jak to się zwykle działo z wysłużonymi, niechcianymi garnkami. Byłoby to znieważenie cziji. Nasłuchiwała odgłosów dobiegających z pracowni. Na ten ranek Arre zaplanowała spotkanie z mierniczymi, aby przedyskutować ich wstępne wyliczenia co do poszerzenia niektórych ulic. Panowała wszakże głucha cisza. Zajrzała do dużego salonu.

Elit burczała pod nosem przy ścieraniu kurzy ze ściennej przegrody. Była stara, przygłucha i gruba jak pierzyna. Arre z sentymentu przyjęła do służby staruszkę, która kiedyś pełniła funkcję osobistej pokojówki jej maki.

Elit! – odezwała się głośno Sorren. – Nie wiesz, gdzie jest pani?

Staruszka odwróciła się powoli.

W kuchni.

Tam właśnie udała się Sorren. Drzwi i okna były pootwierane i przegrodzone siateczkami, aby do środka nie wpadały muchy. Pomimo tego w pomieszczeniu dokuczał jeszcze większy zaduch niż na bazarze. Arre rozmawiała z kucharzem.

Skierowała spojrzenie na dziewczynę.

– I jak? Co powiedział handlarz ryb?

Sorren starła pot znad górnej wargi.

– Nigdzie nie zdobędzie okoni, ale za to ma flądry.

– Mogą być flądry.

– Tak mu powiedziałam.

– Jak je przyrządzić? – zapytał kucharz.

– Obojętne, byle nie przesadzić z przyprawami. Marti nie lubi mocno przyprawionego mięsa.

Marti Hok piastowała godność rajczyni. Flądry miały być podane na posiedzeniu rady.

Kucharz kiwnął głową i zaczął przywoływać kuchcików. Sorren wspomniała czasy, kiedy sama tu pracowała. Nienawidziła tej roboty. Pewnego razu zemdlała, czym zasłużyła sobie na powszechną pogardę. Kuchciki naśmiewały się z niej tygodniami, że boi się widoku krwi, lecz to nie krew, ale duchota sprawiła, że straciła przytomność. Nawet skwar w winnicach tak bardzo jej nie doskwierał. Może jej organizm nie znosił gorąca w połączeniu z kuchennymi zapachami? Miała wyczulony węch, a tutaj zawsze mieszały się setki aromatów. Nic dziwnego, że kucharze upuszczali naczynia.

Arre ubrała się na biało, przez co jej skóra wydawała się ciemniejsza, niż była w istocie. Spiekota zwinęła jej włosy w drobne loczki. Nosiła je przycięte niemal tak samo jak Pakse, lecz wyróżniały się ułożeniem i pasemkami siwizny.

Kiwnęła głową na Sorren.

– Chodźmy stąd.

Wyszły z kafelkowej kuchni. W chłodniejszym korytarzu obie oparły się o ścianę.

– Mam wrażenie, że lata są coraz gorętsze. – Arre wyprostowała się w ramionach i uniosła wzrok. – Jakie to szczęście, że wyręczasz mnie w zakupach.

Sorren uśmiechnęła się na myśl, że Arre Med, rajczyni z Kendry, głowa rodu Medów, mogłaby osobiście kupować flądry na nabrzeżu.

– Co cię tak śmieszy? – obruszyła się Arre.

– Już widzę zdziwione miny sprzedawców.

– Wytrzyj twarz – Arre odeszła korytarzem. – I nie naśmiewaj się ze mnie!

A jednak była nadąsana. Sorren przetarła rękawem usta. Arre weszła do małego salonu, który służył jej za pracownię. Okna wychodziły na południe, dzięki czemu ściany za dnia kąpały się w blasku słońca. Ścianki działowe, podobnie jak w dużym salonie, były zwykłymi cienkimi przegrodami. Na zewnątrz drewnianą ściankę zdobiły wełniane gobeliny w kolorach niebieskim i czerwonym. Wełnę farbowano barwnikami sprowadzanymi z kraju Asechów, ponieważ tylko one zapewniały wyrazistość i trwałość kolorów. Drewnianej podłogi nie wyścielały maty. Promienie słońca, kładąc się na niej jasnymi smugami, nadawały połysku słojom drewna.

Arre usiadła na tapicerowanym krześle. Sorren zatrzymała się w drzwiach. Starsza kobieta utkwiła w niej spojrzenie.

– Usiądź. – Wskazała podnóżek. – Chcę z tobą porozmawiać.

Sorren usiadła posłusznie. Na prawo od krzesła stał stolik, którego lakierowany czerwono–czarny blat lśnił w słońcu. Pod ścianą w przeszklonej gablotce leżał stos zwojów: rachunki Medów. Raz na miesiąc zjawiał się skryba należący do czarnego klanu – bynajmniej nie uczony, gdyż ci nie parali się tak przyziemną robotą – i pod czujnym okiem Arre wynajdywał w nich błędy. Arre nie miała majordomusa; wydawał się zbędny w domu, gdzie mieszkała tylko ona ze służbą. Sama więc pilnowała ksiąg,

– Widziałaś Izaka? – zapytała.

Sorren przytwierdziła kiwnięciem głowy.

– Spotkaliśmy się przy bramie.

Arre miała ponurą minę – jak zwykle, kiedy wspominała o bracie. Srebrne bransolety, po dwie na każdej ręce, zabrzęczały, gdy złożyła dłonie na kolanach. W największej z nich błysnął niebieski kamień szlachetny.

– Czego chciał? – dodała Sorren.

Arre skrzywiła się.

– Wszystkiego, co można wyprosić.

– Przecież trwają zbiory. Powinien być w winnicy.

– Bzdury. Myra kieruje zbiorami owoców dużo lepiej od niego. Ona przynajmniej się stara. – Myra była żoną Izaka. – Pytał mnie, czy może zatańczyć przed radą.

– Zgodziłaś się?

Arre rozłożyła szeroko ręce. Miała nieproporcjonalnie duże dłonie, odstające od jej filigranowej sylwetki, pozbawione wdzięku i piękna. Izak miał o wiele ładniejsze ręce.

– To najlepszy tancerz w mieście. Miałabym mu odmówić?

Nawet Arre przyznawała, że Izak świetnie tańczy. Celował w sztuce tańca, gdyż była to jego najlepiej rozwinięta umiejętność, a może również pasja, na pewno jedna z wielu. Został wyszkolony przez Meredita z Szananu, który pobierał nauki u Berenta z Szananu, który z kolei swą biegłość zawdzięczał matce, Jenezii z Szananu. Jenezia, jak wiadomo, tańczyła z Kelem z Elat. Miał prawo nosić szarizę, czerwoną chustę czirisa, lecz w tej kwestii, w odróżnieniu od innych, wykazywał się wyczuciem dobrego smaku i nigdy jej nie zakładał. Kiedyś Sorren zapytała go o to.

"Dawni czirisowie szkolili się w walce wręcz i we władaniu bronią – wyjaśnił. – Ja nie".

"Dlaczego?"

"Wojna to przejaw barbarzyństwa. Nikczemną sztukę wojowania pozostawmy żołnierzom. Poza tym w Kendrze nie wolno nosić broni".

W tańcu jednak doskonale udawał wojownika. Sorren poklepała się po kolanach.

– Chce, żebym mu grała?

– Tak.

– Nie mieliśmy czasu poćwiczyć.

– To bez znaczenia. Wybierzcie coś, co oboje znacie. Cokolwiek.

Sorren od czterech lat przygrywała Izakowi na bębenku. Pierwszy rok jedynie na małych przyjęciach, potem już na większych uroczystościach: przy dożynkach, święcie wiosny, podczas rocznicy założenia miasta.

– Zobaczę...

– To naprawdę bez znaczenia. Jemu wszystko jedno, byle dostał się na spotkanie.

Polityczne ambicje Izaka, budzące wstręt w jego siostrze, nie były dla nikogo w tym domu tajemnicą. A jednak nie można wszystkiego rozpatrywać w tych samych kategoriach, pomyślała Sorren. Izak kocha taniec. Nieraz patrzyła, jak ćwiczy godzinami, zdyszany i zlany potem, gdy inni na jego miejscu dawno by odpoczywali, polewali głowę wodą czy coś w tym rodzaju. Miał mięśnie jak Pakse, smukłe i napięte, a poruszał się z tą samą oszczędnością ruchów, chociaż z większym wdziękiem.

– O czym tyle myślisz? – zapytała Arre.

Sorren spiekła raka. Wolała nie mówić, że myśli o Pakse, bo byłby to prymitywny wykręt.

– O zgrabnych ruchach.

Arre parsknęła śmiechem.

– Tym się nie przejmuj. – Była niewysoką kobietą, z budowy podobną do Izaka. Mimo, że podnóżek był niższy od krzesła, kiedy Sorren się wyprostowała, ich oczy spotkały się na tej samej wysokości. – Nie musisz dbać o grację. Ludzie i tak na ciebie patrzą.

– Dlatego, że jestem wysoka i mam jasną karnację. – Sorren spojrzała z niesmakiem na swą bladą skórę, która nie mogła się opalić nawet w największe upały. Co najwyżej stawała się brzydko czerwona. Sorren dotknęła swoich długich, pszenicznych włosów. – Wolałabym być brunetką jak Pakse.

– Czarne włosy są teraz w modzie – powiedziała Arre. – W każdym razie nie żałuj, że nie jesteś niska. My, mali, musimy szukać innych sposobów, aby nie zgubić się w tłumie. Tak robi Izak.

Ludzie zawsze zauważali Izaka. A jeśli nie chcieli, to ich do tego zmuszał. Nikt tak szybko nie skupiał na sobie uwagi tłumu. Ale i Arre umiała być widoczna.

– Chciałabyś ubrać się w coś nowego? – zapytała Arre.

– Co?

– Gdy będziesz grała Izakowi na zebraniu rady. – Arre pacnęła w poręcz krzesła. – Słuchaj mnie, jak do ciebie mówię!

– Przepraszam. – Sorren przypomniała sobie nagle o bransolecie z monetami. Zdjęła ją z ręki i podała Arre, która mimowolnie przeliczyła resztę muszelek. – Myślę, że mam dość odzieży.

– Jeśli będziesz czegoś potrzebować, wystarczy poprosić. – Arre uśmiechnęła się jak łobuziak po ulicznej bójce. – Za wszystko zapłaci Izak.

Odwróciła się, gdy ktoś lekko zapukał w przegrodę. W drzwiach stanęła Lalit: trzynastoletnia dziewczyna o smagłej skórze, niska i zgrabna. Zabrana z winnic w ten sam sposób co Sorren, przysposabiała się do mieszkania i pracy w rezydencji.

– Kucharz mnie przysłał. – Pokazała miseczkę.

– Cóż, podejdź bliżej! Co tam masz?

Lalit podała jej jagody polane słodką śmietaną. Arre uwielbiała łakocie.

– Dziękuję, dziecko.

– Mam coś jeszcze. – Lalit wyciągnęła list. W woskowej pieczęci odciśnięty był herb.

Arre przedarła kopertę. Przebiegła wzrokiem po literach i w jej ciemnych oczach odmalował się frasunek.

– Kiedy to przyszło?

– Przed chwilą. Służący przyniósł list. – Lalit przestąpiła z nogi na nogę.

– Eh! – Arre położyła list na lakierowanym stoliku. – Od Borasa Sula. Z zawiadomieniem, że jest chory i nie może uczestniczyć w zebraniu rady. Przepraszam i szczerze żałuję, moja droga Arre. – Odprawiła dziewczynę machnięciem ręki i sięgnęła po miskę z owocami. – Przyśle syna, jeszcze głupszego od niego. Eh...

– A może naprawdę jest chory? – spytała Sorren.

– Chyba z obżarstwa – rzekła wzgardliwie Arre. Boras Sul był grubasem.

Sorren pogładziła palcem blat stolika.

– Mogę się tego dowiedzieć – powiedziała.

– Chcesz zasięgnąć języka wśród służby? – Gdy Sorren skinęła głową, dodała: – Nie kłopocz się. Oszczędź sobie trudu na ważniejsze sprawy. Powiedz kucharzowi, że nie będzie Borasa na oficjalnym obiedzie. No idź, nie jesteś mi już potrzebna.

List wprawił Arre w jeszcze gorszy nastrój. Sorren zostawiła ją sam na sam z ponurymi myślami. Poszła do kuchni, aby porozmawiać z kucharzem. Ów grał właśnie z Kalebem, dowódcą nocnej straży i zastępcą Pakse, kamykami na stolnicy. Sorren przyjrzała się powstającym kształtom.

Gdy powiedziała mu o Borasie Sulu, ten wzruszył ramionami.

– Myślałem, że będą gorsze wieści – podsumował. – Dlatego przygotowałem deser z jagód.

– Chyba zdał się na niewiele – powiedziała Sorren.

– Szkoda.

Kaleb przesunął kamyk o trzy pola i zmarszczył czoło.

– Nie opieraj się o stolnicę! – zganił Sorren.

Wcale się o nią nie opierała. Zastanawiała się, czy Pakse wie o odwiedzinach Izaka. Popatrzyła na Kaleba. Podobnie jak ona, pochodził z prowincji. Był ogorzałym Asechem, miał wystające kości policzkowe i klejnoty w uszach.

– Mistrzyni majdanu jest na placu? – zapytała.

Skinął głową, nie odrywając wzroku od stolnicy.

Na zewnątrz skwar wciąż dawał się we znaki, więc raźnym krokiem ruszyła przez mniejszy dziedziniec. Tutaj płyty ułożono w inne wzory niż przed fasadą budynku. Przy dróżkach rosły jabłonie. Szła pod przykryciem rozłożystych, okrytych kwieciem gałęzi. Na ziemi leżało mnóstwo płatków. Na końcu szpaleru stanęła na jednej nodze i pozbierała płatki najpierw z jednego, potem z drugiego buta. Lalit co rano zamiatała dziedziniec, ale po trzech godzinach na kamieniach znów ścielił się różowy kobierzec. Sorren zbliżała się do majdanu. Furta była właściwie gdzie indziej, lecz ona nie chciała wchodzić do środka. Wpuszczano tylko żołnierzy. Podeszła do wysokiego, czerwonego parkanu z desek, wdrapała się na wierzch i usiadła.

Z tego miejsca rozciągał się świetny widok na plac, od furty aż po szopę z bronią. Znajdowało się na nim ze dwadzieścia osób. Większość otaczała kręgiem skłębioną garstkę ludzi. W samym środku ciżby zwijała się Pakse. Walczyło z nią sześciu gwardzistów. Rzucali się w przód, a ona uchylała się, odwracała, machała rękoma, rzucając ich z łatwością na ziemię, zawsze o dwa kroki przed nimi, gotowa do kontrataku, gdy tylko zmęczenie spowalniało ich ruchy.

Pakse dostrzegła Sorren na parkanie i odsłoniła w uśmiechu białe zęby. Nie przerwała jednak pokazu ani nie wypadła z rytmu. Dopiero po chwili zatrzymała się z głośnym okrzykiem. Obserwujący ją gwardziści zbliżyli się do niej, aby lepiej słyszeć. Mówiła do nich z żywą gestykulacją. Miała na sobie, jak zresztą wszyscy, ubranie do ćwiczeń: bawełnianą koszulę i wiązane sznurkiem portki, które przypominały Sorren ubiór, jakiego podczas ćwiczeń używał Izak. Wspomniała mu o tym kiedyś, na co odpowiedział, że tak właśnie ubierali się dawniej czirisowie, a dzisiejsi gwardziści podtrzymywali tradycję, chociaż nie znali jej korzeni.

"Można jeszcze gdzieś znaleźć prawdziwych czirisów?" – zapytała go wtedy.

Ktoś inny mógłby się żachnąć, gdyby przy nim sugerowano, że nie jest prawdziwym czirisem, ale Izak o takie rzeczy nigdy się nie gniewał. Ponadto sam wyraził kiedyś podobną wątpliwość.

"Niewykluczone – odpowiedział. – Ale jeśli tak, to chyba na północy. Legendy mówią, że w Czerwonych Górach mieszka daleki potomek Wana z Wanimy.

Sorren zadrżała z podniecenia. Pamiętała opowieści matki o zaczarowanej dolinie zwanej Wanimą, gdzie nikt nie chorował, nie było głodu ani zimna, a przez cały rok panowało lato.

"Naprawdę jest takie miejsce?"

Uraczył ją tym swoim lekko kpiącym uśmiechem.

"Jeśli wierzyć legendom".

"Ale ty nie wierzysz".

Pokręcił głową.

"Nie".

Sorren znała dzieje czerwonego klanu. Stanowiły temat wielu rozmów przy ogniskach robotników rolnych. Dawno temu miejskie majdany były powszechnie dostępne, dzieci mogły się tam uczyć sztuk walki. Te najsilniejsze, obdarzone największą gracją i pewnością ruchów, uczyły się potem tańczyć. Tych, co potrafili zarazem tańczyć i walczyć, nazywano czirisami, zaś spośród nich najlepsi łączyli się w małe grupy, związane więzami wzajemnej miłości i szacunku. Taka grupa zwała się cziras. Podróżując od miasta do miastu i od stepów do morza, czirisowie tańczyli, uczyli posługiwania się bronią i propagowali na obszarze całego Arunu harmonijne współżycie między ludźmi.

Niestety, ponieważ coraz więcej przybyszów napływało do Kendry, zaniepokojona tym rada zakazała noszenia białej broni w obrębie miasta, a wkrótce też zabroniła posługiwania się mieczem. Za tym przykładem poszły władze miasta Szanan, a w końcu nawet Tezera wydała odpowiednie zakazy. Czirisowie, oburzeni tak wielkim pogwałceniem tradycji, zanieśli skargę do tandżo. Rada Czarodziejów długo deliberowała, aż w końcu lchel, przewodnicząca, wydała oświadczenie. Wszystko się zmienia, powiedziała. Z cziji wypływa dążenie do pokoju. Zakaz używania białej broni przyniesie miastom pokój. Dlatego żołnierze będą walczyć, a czirisowie tańczyć. Nie ma potrzeby, aby mieszkańcy miasta, prócz tych powołanych do straży, uczyli się walczyć i posługiwać bronią.

Niektórzy czirisowie, tacy jak Meredit z Szananu, odłożyli na bok noże, wzięli rozbrat z majdanem i wedle przykazania czarodziejów skupili się na tańcu. Inni przyłączyli się do gwardii miejskiej, w której szeregach krzewili umiejętność walki wręcz oraz posługiwania się maczugą i włócznią. Rada pozwalała na to gwardzistom, ale nikomu więcej.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • dietanamase.keep.pl