Egan Greg - Kosmologia 01 - Kwarantanna (www.cuwroclaw.blogspot.com), Biblioteka Konesera

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

Greg Egan

Kwarantanna

Przełożył

Konrad Kozłowski

SOLARIS



Stawiguda 2006

 

Kwarantanna

tyt. oryginału: Quarantine

Copyright © 2005 by Greg Egan

All Rights Reserved

ISBN 83-89951-45-2

Projekt i opracowanie graficzne okładki

Maciej „Monastyr" Błażejczyk

Korekta Krystyna Dulińska, Bogdan Szyma

Skład Tadeusz Meszko

Wydanie I

Agencja „Solaris"

Małgorzata Piasecka

ul. Warszawska 25 A, 11-034 Stawiguda

tel./fax: 089 541-31-17

e-mail: agencja@solaris.net.pl

www.solaris.net.pl

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Tylko najbardziej paranoidalni klienci dzwonią do mnie, gdy śpię.

To oczywiste, że nikt nie chce, aby naprawdę poufna rozmowa została elektronicznie zdekodowana i wyświetlona na ekranie najzwyklejszego wideofonu, ponieważ wyciek częstotliwości radiowych z niekodowanego sygnału - o ile nawet pomieszczenie nie jest zapluskwione - może zostać wychwycony w sąsiednim kwartale. Jednakże większość ludzi zadowala się utartym rozwiązaniem: modyfikacją nerwową umożliwiającą wykonanie dekodowania samemu mózgowi, wraz z następującym po tym bezpośrednim przekazaniem wyników do centrów wzrokowych i słuchowych. Aby zapewnić całkowite obustronne bezpieczeństwo przepływu, używany przeze mnie mod – CypherClerk (NeuroComm, $5.999) - dostarcza również opcji wirtualnej krtani.

Jest jednak jedno „ale". Nawet sam mózg nie jest szczelny dla pewnego rodzaju słabego pola elektrycznego i magnetycznego. Umieszczony we włosach nadprzewodnikowy detektor - nie większy od płatka łupieżu - może przechwycić przepływ danych związany z takim aktem namiastki percepcji w układzie nerwowym i niemal natychmiast przełożyć go na odpowiadające mu obrazy i dźwięki.

Dlatego właśnie pojawił się na rynku The Night Switchboard** (Axon, $17.999). Przeprowadzającym tę modyfikację nanomaszynom wykonanie mapy idiosynkratycznych schematów użytkownika (zasad rządzących rozkodowywaniem znaczeń w połączeniach nerwowych) może zabrać do 6 tygodni, lecz kiedy zostanie to już zrobione, pośredniczący język zmysłów może zostać zupełnie pominięty. Wszystko, co zgodnie z intencją rozmówcy powinieneś wiedzieć, po prostu wiesz, bez potrzeby wyobrażania sobie jakiejś wyrzucającej to z siebie gadającej głowy, a w przypadku wszelkich praktycznych celów elektromagnetyczny podpis na poziomie czaszki jest nie do podrobienia. Jedyny związany z tym problem jest następujący: większość ludzi, o ile są świadomi, jest zdezorientowana krystalizującą się wewnątrz głowy, w dodatku bez żadnych konwencjonalnych wstępów - informacją, a w najgorszym razie może to być dla nich nawet traumatyczne.

Przechodząc do sedna, aby odebrać rozmowę, musisz spać.

Nic mi się nie śni. Budzę się, najzwyczajniej wiedząc:

Laura Andrews ma trzydzieści dwa lata, sto pięćdziesiąt sześć centymetrów wzrostu i waży czterdzieści pięć kilogramów. Jest niską szatynką, o prostych włosach, bladoniebieskich oczach i długim, wąskim nosie. Ma angielsko-irlandzkie rysy oraz głęboko czarną skórę, gdyż - podobnie jak większość Australijczyków urodzonych z niewystarczającą ochroną przed promieniowaniem ultrafioletowym - została zmodyfikowana przez wprowadzenie genów powodujących grubszy naskórek i podwyższoną produkcję melaniny.

Laura Andrews ma poważne, wrodzone uszkodzenie mózgu. Co prawda potrafi niezdarnie jeść i chodzić, ale w żaden sposób nie jest w stanie się komunikować, a fachowcy utrzymują, że postrzega otaczający ją świat nie lepiej od sześciomiesięcznego dziecka. Odkąd ukończyła pięć łat przebywa w tutejszym oddziale Instytutu Hilgemanna.

Przed czterema tygodniami roznoszący śniadanie sanitariusz otworzył drzwi do jej pokoju i zauważył, że ten jest pusty. Po przeszukaniu budynku i przyległych do niego terenów wezwano policję. Ci, powtarzając całą procedurę, poszerzyli obszar poszukiwań, pukali do wszystkich domów znajdujących się w najbliższym sąsiedztwie, co nie przyniosło jednak żadnego efektu. Sam pokój Laury nie miał śladów włamania, a nagrania z kamer bezpieczeństwa wcale nie rzuciły na sprawę żadnego nowego światła. Policja szczegółowo przesłuchała cały personel, ale nikt się nie załamał i nie przyznał do zagadkowego uprowadzenia kobiety.

Minęły cztery tygodnie i nic. Nikt jej nie widział. Nie odnaleziono ciała. Nikt nie zażądał okupu. Policja oficjalnie nie porzuciła sprawy, a jedynie pozbawiła ją priorytetu w oczekiwaniu na dalszy rozwój wypadków.

Jednakże nikt nie oczekuje postępu w śledztwie.

Moim zadaniem jest odnalezienie Laury Andrews i zapewnienie jej bezpiecznego powrotu do Hilgemanna, lub też - gdyby nie żyła - zlokalizowanie jej doczesnych szczątków oraz zebranie koniecznych dowodów, które umożliwią postawienie przed sądem ludzi odpowiedzialnych za jej porwanie.

Mój anonimowy klient przypuszcza, że Laura została uprowadzona, odmawia jednak sugerowania motywu. W chwili obecnej wstrzymuję się przed wydaniem jakiejkolwiek opinii. Z głową pełną dopiero co dostarczonej wiedzy, przedstawionej z punktu widzenia klienta i najprawdopodobniej nawet zabarwionej jego kłamstwami, nie jestem w stanie zająć żadnego stanowiska w tej sprawie.

Otwieram oczy i zwlekam się z łóżka, przechodząc w kierunku terminalu umieszczonego w kącie pokoju. Trzymam się zasady, aby nigdy nie zajmować się sprawami finansowymi wewnątrz własnej głowy. Naciśnięcie kilku klawiszy potwierdza, że na moje konto wpłynęła zadowalająca kwota zaliczki. Znakiem dla klienta, świadczącym o podjęciu przeze mnie zadania, będzie akceptacja depozytu. Waham się przez chwilę, rozważając szczegóły zlecenia i starając się rozproszyć własne wątpliwości, czy aby na pewno w pełni je zrozumiałem. W przypadku tego typu rozmów zawsze pojawia się pewna doza sennej logiki, słabe, lecz niezbywalne podejrzenie, że w żadnej z otrzymanych w ten sposób informacji nie pozostanie do rana ani gram sensu. Po chwili autoryzuję transakcję.

Noc jest parna. Wychodzę na balkon i spoglądam w kierunku rzeki. Nawet o trzeciej w nocy jej nurt jest zapełniony różnych rozmiarów jednostkami sportowo-rekreacyjnymi, począwszy od luminescencyjnych żaglówek, miękko świecących na pomarańczowo czy limonkowozielono, aż po dwunastometrowe jachty, poprzecinane jaśniejszymi od światła dnia snopami reflektorów. Trzy główne mosty są zapchane rowerzystami i pieszymi. Na wschodzie gigantyczne hologramy kart, kości do gry oraz kieliszków do szampana migają i wirują ponad kasynem. Czy nikt już obecnie nie sypia?

Spoglądam na puste czarne niebo i łapię się na tym, że jestem nim niewytłumaczalnie oczarowany. Dziś w nocy nie odnajdziesz na nim księżyca, chmur ani żadnych planet, i ta niczym nie wyróżniająca się czerń odmawia podtrzymania jakiegokolwiek podnoszącego na duchu złudzenia skali. Równie dobrze mógłbym się wpatrywać w rozciągającą się nieskończoność, jak i we wnętrze własnych powiek. Przechodzi przeze mnie fala nudności, mieszanina sprzecznych uczuć, klaustrofobii oraz zawracającej w głowie świadomości nadludzkich rozmiarów Bańki. Po tym jak wstrząsa mną pojedynczy gwałtowny spazm, wszystko przemija.

Generowana za pomocą modu halucynacja mojej zmarłej żony Karen, stojąca tuż obok mnie na balkonie, obejmuje mnie ramieniem w pasie i pyta:

- Nick? Co się dzieje?

Jej dotyk jest chłodny, kiedy szeroko rozkłada palce na moim brzuchu, niczym jakieś antenki. I już niemal mam zamiar - starając się wytłumaczyć - zapytać ją, czy kiedykolwiek brakowało jej gwiazd, kiedy uświadamiam sobie, jak niedorzecznie sentymentalnie by to zabrzmiało i powstrzymuję się na czas.

- Nic - potrząsam głową.

Tereny otaczające Instytut Hilgemanna są tak soczyście zielone w samym środku lata - gdy powinny być martwe i zbrązowiałe - jak tylko pozwala na to inżynieria genetyczna połączona z usilną retykulacją*. Kiedy mozolnie wlekę się główną drogą dojazdową w cieniu czegoś, co wygląda mi na jakiś gatunek klonu, trawnik lśni w porannym skwarze niczym pokryty świeżą rosą. Bez wątpienia jest nieustannie nawadniany spod powierzchni, a to jest dosyć kosztowne w czasach, kiedy taryfa lekkomyślnego zużycia wody, już obecnie znajdująca się na surowo karalnym poziomie, według krążących pogłosek ma jeszcze dwukrotnie wzrosnąć w najbliższych miesiącach. Trzecia nitka rurociągu Kimberley, dostarczającego wodę z oddalonych o dwa i pół tysiąca kilometrów na północ zapór, już przekroczyła swój budżet o czterysta procent, a plany dotyczące budowy zakładów odsalania wody morskiej zostały po raz kolejny odłożone do szuflady, gdyż najwyraźniej przesyt na rynku morskich minerałów źle wpłynął na żywotność całego projektu.

Okrągły podjazd na końcu drogi okala wybujała rabatka, porośnięta zapierającymi dech w piersi wielokolorowymi kwiatami. Zmodyfikowane kolibry, znak firmowy IS, wiszą w powietrzu i błyskawicznie śmigają ponad kwiatami. Przystaję na moment, aby się im przyjrzeć, w próżnej nadziei, że będę świadkiem chociażby pojedynczego naruszenia tego, co w nich zaprogramowano, i oderwania się od zataczanych kręgów.

Sam budynek został wykonany z imitacji drewna, a układ jego pomieszczeń przywodzi na myśl motel. Instytuty Hilgemanna mają porozrzucane po całym świecie oddziały, ale żaden naprawdę istniejący Hilgemann nie przyłożył do tego ręki. Powszechnie wiadomo, że International Services zapłacili doradcom marketingowym małą fortunę za wymyślenie „optymalnej" nazwy dla szpitali psychiatrycznych. (A czy publiczna wiedza dotycząca pochodzenia nazwy psuje ową optymalizację, czy też w gruncie rzeczy jest najsilniejszą jej podstawą, tego nie potrafię określić). IS prowadzi również szpitale medyczne, domy opieki dla dzieci, szkoły, uniwersytety, więzienia, a ostatnio kilka męskich i żeńskich klasztorów. Dla mnie wszystkie one wyglądają jak motele.

Ruszam w kierunku recepcji, jak się okazuje, niepotrzebnie.

- Pan Stavrianos?

Dr Cheng - wicedyrektor ds. medycznych, z którą wcześniej rozmawiałem krótko przez telefon - już oczekuje mnie w lobby. To niespotykana uprzejmość, która w dosyć grzeczny sposób pozbawia mnie wszelkich szans poniuchania po kątach bez nadzoru. Nikt nie nosi tutaj białych kitli, jej sukienka ma zawiły wzór - przypominający prace Eschera - przechodzących w siebie kwiatów i ptaków. Przeprowadza mnie przez drzwi z napisem TYLKO DLA PERSONELU, a następnie wąskim labiryntem korytarzy wprost do swojego gabinetu. Siadamy w fotelach, z dala od jej spartańskiego biurka.

- Dziękuję, że mogliśmy spotkać się tak szybko.

- Nie ma za co. Sami nie posiadamy się z radości mogąc współpracować. Wszystkim zależy na odnalezieniu Laury. Lecz muszę przyznać, że nie mam pojęcia, co też jej siostra, procesując się z nami, ma nadzieję osiągnąć. Laurze i tak to nie pomoże, nieprawdaż?

Wydaję wyrażający zrozumienie, aczkolwiek wymijający pomruk. Być może moim klientem jest właśnie siostra bądź też jej firma prawnicza, ale po co w takim wypadku ta cała niepotrzebna tajemniczość? Nawet gdybym nie wpakował się tutaj i nie przedstawił stronie przeciwnej - a nie otrzymałem żadnych zabraniających tego instrukcji - prawnicy Hilgemanna i tak przyjęliby za pewnik, że wcześniej czy później ona wynajmie detektywa. Sami już od dłuższego czasu mieliby własnego.

- Powiedz mi, co - według ciebie - przytrafiło się Laurze.

Dr Cheng marszczy czoło.

- Co do jednego jestem pewna: sama nie mogła się stąd wydostać. Nie była w stanie nawet przekręcić klamki. Ktoś ją zabrał. Mimo iż nie prowadzimy tu więzienia, jednak do spraw bezpieczeństwa podchodzimy bardzo poważnie. Mógłby ją stąd wyprowadzić jedynie wysoce wykwalifikowany i dysponujący ogromnymi środkami profesjonalista. Ale na czyje zlecenie i po co, na to nie potrafię sobie odpowiedzieć. Jeżeli chodzi o żądania okupu, to robi się na nie trochę za późno, a poza tym jej siostra nie jest jakoś szczególnie dobrze sytuowana.

- Czy mogło zdarzyć się tak, że ten ktoś porwał niewłaściwą osobę? Może zamierzali uprowadzić innego pacjenta - osobę, której krewni byliby w stanie zebrać wart zachodu okup - i zorientowali się w swojej pomyłce dopiero wtedy, kiedy było za późno, aby cokolwiek z tym zrobić.

- Przypuszczam, że to możliwe.

- Kto mógłby być takim oczywistym celem? Macie tu jakichś pacjentów pochodzących ze szczególnie majętnych...?

- Naprawdę nie mogę...

- Nie, oczywiście, że nie. Proszę mi wybaczyć. - Z wyrazu jej twarzy mógłbym wywnioskować, że miałaby kilkoro takich kandydatów, ale ostatnią rzeczą, na której jej zależy, byłyby moje odwiedziny u ich rodzin. - Przyjmuję, że wzmocniliście ochronę?

- Obawiam się, że również i na ten temat nie mogę podjąć dyskusji.

- Oczywiście. W takim razie opowiedz mi o Laurze. Dlaczego urodziła się z uszkodzeniem mózgu? Co mogło być przyczyną?

- Nie mamy pewności.

- Ale na pewno macie jakieś domysły. Co mogło to spowodować? Różyczka? Syfilis? AIDS? Nadużywanie narkotyków przez matkę? Efekty uboczne środków farmaceutycznych, pestycydów, czy też dodatków do żywności?

Lekceważąco potrząsa głową.

- Prawie na pewno wszystkie je można wykluczyć. Jej matka przeszła standardową prenatalną opiekę zdrowotną, w czasie której nie zarejestrowano u niej żadnych poważniejszych chorób. Nie używała narkotyków. Żaden chemiczny teratogen czy mutagen tak naprawdę nie pasuje do stanu Laury. Ona nie ma żadnych zniekształceń, żadnego zaburzenia równowagi biochemicznej, żadnych nieprawidłowych protein ani histologicznych nieprawidłowości...

- Dlaczego w takim razie jest tak poważnie opóźniona w rozwoju?

- Wygląda na to, że pewne istotne ścieżki w jej mózgu, pewne systemy połączeń pomiędzy neuronami, które winny były ukształtować się w bardzo wczesnym stadium rozwojowym, w jej przypadku nie zdołały się pojawić, i to ich nieobecność sprawiła, że późniejszy normalny rozwój okazał się niemożliwy. Pytanie brzmi: dlaczego te wczesne ścieżki się nie uformowały. Jak już powiedziałam, nie mamy żadnej pewności, ale osobiście podejrzewam, że odpowiedzialny jest za to złożony efekt genetyczny, coś niezmiernie finezyjnego, związanego z wzajemnym oddziaływaniem wielu osobnych genów, in utero.

- Nie można więc stwierdzić, czy ma to podłoże genetyczne? Nie można przebadać jej DNA?

- Laura nie posiada żadnych rozpoznanych i skatalogowanych defektów genetycznych, jeżeli to masz na myśli - co tylko potwierdza, że istnieją pewne geny, kluczowe dla rozwoju mózgu, które nie zostały jeszcze zlokalizowane.

- Czy w jej rodzinie zanotowano podobne przypadki?

- Nie, ale w przypadku zaangażowania kilku różnych genów nie jest to niczym szczególnie zaskakującym. Prawdopodobieństwo, by komukolwiek z rodziny przypadło w udziale to samo, co jej, byłoby raczej dosyć znikome. - Marszczy czoło. - Przepraszam, ale w jaki sposób to, o czym teraz rozmawiamy, ma ci pomóc ją odnaleźć?

- Cóż, gdyby powodem porwania był jakiś produkt farmaceutyczny czy też konsumpcyjny, wytwórca mógłby chronić swoje interesy. Zdaję sobie sprawę, że od jej urodzenia upłynęło już sporo czasu, ale być może jakiś zespół badawczy, zajmujący się pewną niezrozumiałą wadą wrodzoną jest w przededniu opublikowania stwierdzenia, że cudowny lek X, wspaniały środek antydepresyjny lat 30., przekształcał jeden płód na sto tysięcy dokładnie w taki sposób, jak w przypadku Laury. Musiałaś słyszeć o Holistic Health Products ze Stanów Zjednoczonych - sześćset osób cierpiało na wadę nerek powstałą na skutek zażywania ich „suplementów energii”. Wynajęli oni kilkunastu płatnych morderców, by ci zaczęli usuwać poszkodowanych, fabrykując równocześnie dowody ich przypadkowych śmierci. Trupy pociągają za sobą dużo mniejsze odszkodowania w sądach. W porządku, porwanie rzeczywiście nie wydaje się mieć zbyt wielkiego sensu, ale kto go tam wie? Być może musieli ją przebadać, aby zdobyć w ten sposób jakąś informację, która ewentualnie mogłaby pomóc im w sądzie.

- Jak dla mnie, brzmi to raczej paranoidalnie.

- Zboczenie zawodowe - wzruszam ramionami.

- Pańskie czy moje? - Śmieje się. - W każdym razie, jak już powiedziałam, wydaje mi się, że powód jej stanu był dziedziczny.

- Ale nie można mieć pewności.

- Nie.

Zadaję zwyczajowy zestaw pytań dotyczących personelu: czy w ciągu ostatnich kilku miesięcy kogokolwiek zatrudniono, bądź zwolniono, czy wiadomo, by któryś z pracowników popadł w długi, miał inne problemy czy też może żywił jakąś urazę? Gliniarze na pewno przeszli przez to wszystko, ale po czterech tygodniach roztrząsania zniknięcia dziewczyny jakaś trywialna błahostka, początkowo niewarta nawet wspomnienia, mogła nabrać konkretnego znaczenia.

Nie mam tego szczęścia.

- Czy mógłbym zobaczyć jej pokój ?

- Oczywiście.

Korytarze, którymi mnie prowadzi, posiadają przymocowane pod sufitem kamery, umieszczone co dziesięć metrów, zgaduję więc, że wszystkie drogi do pokoju Laury znajdują się w polu widzenia przynajmniej siedmiu z nich. Z drugiej jednak strony siedem kameleonów danych nie przekraczałoby budżetu poważnie podchodzącego do sprawy porywacza. Każdy z tych robocików wielkości główki szpilki podłączyłby się do sygnału jednej z kamer, zapamiętując sekwencję bitów pojedynczej klatki zarejestrowanej dla pustego korytarza, którą następnie wyrzucałby z siebie raz za razem, w miejsce rzeczywistego obrazu. W momencie kiedy te fałszywe dane byłyby włączane i wyłączane, mogłyby się pojawić nieznaczne, odstające obszary szumu o wysokiej częstotliwości, ale nie byłyby one wystarczającym powodem, by pozostawiać warte wspomnienia niedoskonałości na odpornym na szum zapisie cyfrowym. Poza poddaniem badaniu pod mikroskopem elektronowym każdego pojedynczego metra włókna optycznego w poszukiwaniu malutkich śladów w miejscach, gdzie ingerowały kameleony, ustalenie, czy takie manipulacje miały w ogóle miejsce, jest niemożliwe.

Równie łatwa byłaby ingerencja w działanie zdalnie otwieranych i zamykanych drzwi do pokoju Laury.

Sam pokój jest mały i prawie nie umeblowany. Jedna ze ścian została zamalowana radosnym i połyskliwym freskiem, przedstawiającym kwiaty i ptaszki. Nie jest to coś, co osobiście z wielką radością przywitałbym na ścianie w swoim domu, ale trudno mi oceniać, jak obecność takiego malowidła mogła wpływać na Laurę. Przy łóżku znajduje się pojedyncze olbrzymie okno, solidnie wstawione w ścianę, niemające nawet udawać, że zaprojektowano je po to, by dawało sieje otworzyć. Szyba została wykonana z bardzo odpornego na uderzenia plastiku, którego nie roztrzaskałby nawet pocisk wystrzelony z pistoletu, lecz przy użyciu odpowiedniego sprzętu dałoby się go rozciąć i ponownie spoić, i to w taki sposób, że nie pozostałyby widoczne ślady. Sięgam po kieszonkowy aparat fotograficzny i robię zdjęcie szyby w spolaryzowanym świetle laserowej lampy błyskowej, a następnie przetwarzam je w przedstawioną w fałszywych kolorach mapę naprężeń. Jednakże wszystkie przejścia są gładkie i uporządkowane, nie zdradzają żadnych skaz.

Prawda jest taka, że nie jestem w stanie zrobić tu niczego, czego wcześniej i lepiej nie wykonałaby policyjna ekipa dochodzeniowa. Dywan z pewnością został holograficznie sfotografowany w poszukiwaniu odcisków butów, a następnie odkurzony w poszukiwaniu włókien i innych biologicznych pozostałości; pościel zabrano do analizy, a teren pod oknem przeczesano na wszystkie możliwe sposoby w poszukiwaniu mikroskopijnych poszlak. Ale teraz mam przynajmniej utrwalony w pamięci układ pokoju, solidne tło do jakichkolwiek rozważań, co też mogło się tu wydarzyć tamtej nocy.

Dr Cheng odprowadza mnie z powrotem do lobby.

- Czy mógłbym zapytać o coś zupełnie niezwiązanego z Laurą?

- Słucham?

- Czy macie tutaj wielu pacjentów z Przesłonięciówką? Śmieje się i potrząsa głową

- Żadnego. Przesłonięciówka już dawno wyszła z mody.

Ponieważ siedzę w tym biznesie i ponieważ jestem - teoretycznie - wypłacalny, istnieje pewna pula informacji na temat każdego, którą mogę uzyskać zbytnio się nie wysilając.

Martha Andrews ma trzydzieści dziewięć lat i pracuje jako analityk systemowy w WestRail. Jest rozwiedziona i to jej przyznano prawa rodzicielskie nad dwoma synami. Ma przeciętne dochody, równie przeciętne długi oraz czterdzieści dwa procent udziału w tanim dwupokojowym mieszkaniu. Płaciła Hilgemannowi z funduszu powierniczego pozostawionego przez rodziców. Jej ojciec zmarł trzy lata temu, matka w rok później. Nie jest warta głębszych dociekań.

Na tym etapie śledztwa najbardziej wiarygodną hipotezą wydaje się być ta dotycząca pomylonej tożsamości. Być może nie pasuje zbyt dobrze do profesjonalizmu porywaczy, ale nikt nie jest doskonały. Tym, czego mi trzeba, aby ruszyć ze sprawą do przodu, jest lista pacjentów Hilgemanna. Przydatne mogą się również okazać szczegóły dotyczące personelu.

Dzwonię więc po moje zwyczajowe usługi hakerskie.

Sygnał nieodbieranego połączenia zdaje się odbijać głębokim echem wewnątrz mojej czaszki. Nie ulega wątpliwości, że psychologowie produktu w NeuroCommie wybrali taką właśnie dziwaczną akustykę, aby nasilić poczucie prywatności, ale na mnie nie robi to żadnego wrażenia, a jedynie wyzwala poczucie klaustrofobii. Równocześnie z tym dźwiękiem moje zewnętrzne pole widzenia płowieje do czerni i bieli - najprawdopodobniej po to, aby zmniejszyć rozproszenie uwagi, ale tak naprawdę jest to kolejny, męczący bajer.

Bella jak zawsze odpowiada po czwartym sygnale. Jej twarz zdaje się unosić w powietrzu w odległości około metra, jaskrawo kolorowa na tle szarej rzeczywistości, rozmywająca się tuż przy szyi, jak gdyby została wycięta za pomocą jakiegoś magicznego snopa światła. Uśmiecha się spokojnie.

- Miło cię widzieć, Andrew. Czym mogę służyć?

„Andrew" to imię, które przybieram jako jedną z moich generowanych przez CypherClerka masek. Zresztą jej syntetyczne ludzkie oblicze również może się okazać jedynie maską, powtarzającą słowo za słowem zgodnie z intencjami wypowiedzi jakiejś prawdziwej osoby. Bella równie dobrze może być dziełem rąk ludzkich, interfejsem czegokolwiek: począwszy od wychwalanej automatycznej sekretarki, aż po system, który w rzeczywistości sam wykonuje dziewięćdziesiąt dziewięć procent całego hakingu. Tak naprawdę to nie dbam o to...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • dietanamase.keep.pl